Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/377

Ta strona została przepisana.



I.
Abu Djom.

Przetrwaliśmy szczęśliwie bardzo wyczerpującą jazdę, przybyliśmy bowiem aż z Dar Abu Uma, oddalonego od Nilu o sto mil geograficznych, a mieliśmy jeszcze z pół dnia drogi do zachodniej jego odnogi, Bahr el Abiad. Mówiąc w liczbie mnogiej, mam na myśli, oprócz siebie, jeszcze małego, dzielnego, hadżego Halefa Omara, długoletniego mego służącego i prawdziwego murzyna z Fori, nazwiskiem Marraba, który sobie ślubował, że sam odbędzie pielgrzymkę do Mekki i prosił nas, żebyśmy go zabrali z sobą, ponieważ spodziewał się przy nas bezpieczeństwa przed łowcami niewolników. Spełniłem tę jego prośbę ze względów ludzkości, a że on znał dokładnie okolice aż do Nilu, przeto mógł nam się przydać jako przewodnik. Biedak ubrany był tylko w bawełnianą koszulę, a siedział na naszym jucznym koniu, który tym razem nie miał nic do dźwigania. Broń jego składała się ze starego noża i z jeszcze starszej piki, ale nie było obawy, żeby jedna lub druga broń wyrządziła komu szkodę, zaraz bowiem pierwszego dnia okazał się ich właściciel bardzo poczciwym, ale nadzwyczajnym tchórzem. Halef i ja jechaliśmy na młodych, ale bardzo silnych ogierach Fadazi, które rozwijają wielką szybkość na piasku pustynnym, a w wodzie pływają jak ryby.
Od rana mieliśmy dzisiaj daleko przed sobą bezwodny teraz Nid e’ Nil po prawej ręce, spodziewałem się zatem, że dojedziemy do Bahr el Abiad w okolicy wyspy Abu Nimul lub Miszrah Omm Oszrin. Była to