Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/378

Ta strona została przepisana.

kraina zupełnie równa, a step, zieleniejący w porze deszczowej, przedstawiał nam się teraz jako łysa, wysuszona płaszczyzna, bez źdźbła trawy, króremby się oko mogło ucieszyć. W dodatku paliło słońce takim żrącym żarem, że musieliśmy zatrzymać się w południe, aby dać koniom wypocząć i przeczekać największą spiekotę dzienną.
Siedząc cicho obok siebie, jedliśmy daktyle, które nam jeszcze pozostały, gdy wtem Halef wskazał na wschód i rzekł:
— Sidi, tam na widnokręgu widzę punkt biały. Czy to nie jeździec?
Ponieważ byłem plecyma zwrócony do wskazanego kierunku, przeto wstałem i obejrzałem się.
— Widzisz go? — pytał dalej mały Halef.
— Widzę — odpowiedziałem. — Punkt, o którym mówisz, porusza się ku nam. Ten biały połysk pochodzi od burnusa. Ruch jest tak szybki, że będzie to z pewnością jeździec, a nie piechur.
— Czy uzbrojony? — zapytał murzyn trwożliwie.
— Oczywiście! Wiesz przecież, że każdy chodzi tu uzbrojony.
— O Allah, Allah, chroń mnie przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Czy sądzisz, panie, że ten jeździec na nas uderzy, zakłuje nas, albo zastrzeli?
Trwoga rozszerzyła mu źrenice i rozczepierzyła palce, jakby dla odegnania niebezpieczeństwa. Widząc to, huknął nań Halef gniewnie:
— Uskut, gerbu — milcz, tchórzu! Jak może jeden człowiek ośmielić się napaść na nas trzech! Gdyby ich było nawet dwudziestu lub pięćdziesięciu, to jeszczebyśmy się ich nie bali. My zabiliśmy lwa, a nawet czarną panterę, polowaliśmy na słonie i hipopotamy, ja i mój sidi staliśmy sami naprzeciwko stu nieprzyjaciół, a sercom naszym nie przyśniło się nawet szybciej uderzać. Powiadam ci, że, dopóki z nami jesteś, dopóty żaden nieprzyjciel nie zdoła ci jednego włoska z głowy strącić. Ale niestety na twojej głowie rośnie wełna owcza