bywają ze stepów. Trzymają się troskliwie tropu, z czego się domyślam, że to pogoń za rozbójnikami, łowcami niewolników, którzy tędy przechodzili.
— Wobec tego możemy być przygotowani na nieprzyjazne spotkanie!
— Oczywiście, ale mimoto zaczekamy tutaj na nich.
— Nie, nie, uciekajmy, uciekajmy! — zawołał murzyn. — Ja muszę być w Mekce, ja chcę żyć i nie dam się zastrzelić, ani zabić! Niech mnie Allah uchroni przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Odjeżdżam. Pocóż miałby mój koń cztery nogi, jeśliby nie mógł na nich biegać!
Chciał rzeczywiście drapnąć, lecz Halef pochwycił konia jego za cugle i huknął gniewnie:
— Jeśli chcesz zmykać tchórzu, to goń na własnych nogach, a nie na nogach konia, który nie należy do ciebie, lecz do nas! Zostajemy!
— Ależ oni nas pozabijają! — wrzeszczał przestraszony czarny.
— Ani im to przez myśl nie przejdzie!
— Przeciwnie! Czyż nie widzisz, że chcą nas osaczyć? O Allah, Allah! O jakiż to strach, jakie nieszczęście, jaki ból! O Mahomecie, o święci kalifowie, bądźcie miłościwi i otoczcie swoją opieką moje ciało, ducha, duszę i życie!
Zeskoczył z konia, wlazł pod niego i usiadł jęcząc, jakby zamierzał czekać tam końca dni swoich. Odrzucił także nóż i włócznię, aby go nie wzięto za wrogo usposobionego.
Jednakże murzyn dobrze przewidywał. Czarni rzeczywiście się rozdzielili i biegli do nas cwałem, by nas otoczyć. My ze swej strony nic przeciwko temu nie zrobiliśmy. Wygląd nadjeżdżających był szczególny, bo tylko jeden z jeźdźców miał na sobie wełnianą koszulę, a u reszty tylko przepaski biegły dokoła bioder. Konie ich były zdrożone, a wogóle nie wiele warte, pochodziły bowiem z nizin Bahr Seraf, Bahr el Ghazal i Bahr
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/385
Ta strona została przepisana.