Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/392

Ta strona została przepisana.

nie mógł pojąć moich łagodnych zapatrywań chrześcijańskich. Zdniem jego czyn Bakkarów wołał o krew, którąby powinna przelać jego własna ręka. Starałem się wpłynąć na jego postanowienie, nalegając:
— Wybieraj pomiędzy podstępem a przemocą i bądź albo z nami, albo bez nas! W pierwszym wypadku ocalisz prawdopodobnie niewolników, w drugim będą zgubieni, a wy razem z nimi.
— Pozwól mi, emirze, pomówić wpierw z moimi wojownikami! — prosił.
— Dobrze, ja zaczekam — odpowiedziałem, powstawszy i oddaliłem się nieco z Halefem.
Po pewnym czasie zawołano nas z powrotem. Nuerowie podnieśli się z ziemi, a dowódca rzekł do mnie:
— Emirze, prosimy cię, żebyś nas nie opuszczał. Chcemy odzyskać nasze żony, córki i synów i zastosujemy się do twych rad. Nie chcemy przelewać krwi, lecz umówimy się z Bakkarami o cenę. Jeśli jednak odrzucą jedno i drugie, będziemy walczyć, chociażbyśmy mieli w tej walce wszyscy wyginąć. Jak ty popostąpisz w tym drugim wypadku?
— Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi! Bądź, panie, naszym szejkiem i emirem! Będziemy tobie posłuszni!
— W takim razie żądam, żebyście wykonali każdą moją wskazówkę. Jeśli się tak nie stanie, przedsięwzięcie nasze skończy się naszą zgubą.
Wszyscy dosiedliśmy koni i odjechaliśmy za tropem, ja na czele, a obok mnie Halef. Nuerowie rozmawiali z sobą pocichu, a ilekroć się odwróciłem, widziałem po ich znaczących spojrzeniach i pełnych szacunku minach, że osoby nasze były przedmiotem ich rozmów.