Aby pojąć wrażenie, jakie z hadżim Halefem Om arem wywarliśmy na Nuerach i zrozumieć gotowość, z jakę oddali się oni pod moje rozkazy, należy wziąć na uwagę to, że rodowity afrykański murzyn, a nie sprowadzony, amerykański, zwykł białego, a zwłaszcza Europejczyka, uważać za wyżej uzdolnioną, wogóle wyżej stojącą istotę. Do tego wypada dodać, że nad Bar el Dżebel okazaliśmy pewną odwagę, a ponadto miał Halef zwyczaj — chociaż zakazywałem mu tego surowo — przedstawiać mnie zawsze jako największego uczonego i najsłynniejszego bohatera. To powtarzano sobie potem z ust do ust, wszędzie wdmuchiwano trochę powietrza w tę bańkę naszej sławy i tak powiększała się ona coraz to bardziej. Nic więc dziwnego, że Nuerowie okazali tyle przychylnego usposobienia i gotowość poddania się moim rozkazom. Było to dla nich szczęściem, gdyż w przeciwnym razie byliby, jak im to otwarcie powiedziałem, popędzili na własnę zgubę.
Po godzinie może od naszego wyjazdu spostrzegłem trop jednego jeźdźca, łączący się z naszym od lewej strony. Zsiadłem z konia, aby mu się przypatrzeć, i zauważyłem natychmiast, że koń tego jeźdźca nie miał prawej tylnej podkowy. Gdy to powiedziałem Halefowi, zawołał:
— To ten Bakkar, z którym dopiero co rozmawialiśmy! Wrócił do rzeki. Ale na co on zakreślił łuk, dlaczego tak daleko okrążał?
— Aby się ukryć przed nami — odrzekłem —