Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/398

Ta strona została przepisana.

bym go spotkał na Miszrah, ponieważ on musiał z innymi pojechać na wyspę Aba.
Pouczywszy Halefa i Nuerów, jak się mają w rozmaitych wypadkach zachować, odjechałem, wynurzyłem się z lasu, minąłem zarośla i zdążałem ku Miszrah. Kiedy się tam dostałem, tonęło już słońce na zachodnim widnokręgu.
Zobaczyłem najpierw pastwiska koni, bydła i owiec i zapamiętałem sobie szczególnie dobrze stanowisko koni, ponieważ na później potrzeba nam ich było dla uwolnionych jeńców. Na Miszrah mogło teraz mieszkać około dwustu ludzi. Naprzeciwko mnie wybiegały z krzykiem dzieci, kobiety wyglądały ciekawie z otworów drzwi, a mężczyźni zebrali się, by mnie przyjąć pełnemi oczekiwania spojrzeniami.
— Sallam aalejkum! — pozdrowiłem ich głosem donośnym. — Kto z was jest szejkiem tego obozu?
— Szejka tu niema — odrzekł starzec z siwą brodą. — Czego chcesz od niego?
— Jestem Selim Mefarek, handlarz z Tomatu nad rzeką Sedit i proszę, żebym mógł przez tę noc pozostać tutaj.
— A czem handlujesz?
— Wszelkimi towarami każdego rodzaju i każdej barwy.
Zrobiłem tem aluzyę do niewolników.
— A czarnej także? — zapytał stary, przymykając znacząco prawe oko.
— Tej najchętniej.
— W takim razie jesteś tutaj mile widziany i zamieszkasz u największego dostojnika w całym obozie. Zsiądź z konia! Zaprowadzę cię do Abu el Mawadda.
Tego sobie właśnie życzyłem. Miałem zamieszkać u misyonarza, którego bardzo pragnąłem poznać. Zajmował on dość obszerną chatę, zbudowaną z namułu nilowego. Na progu powitał mnie z godnością. Był to człowiek niesłychanie długi i chudy, ubrany w czarny burnus, a w niewzruszonych, surowych jego rysach prze-