Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/402

Ta strona została przepisana.

związane były tylko łykowymi sznurami. Postanowiłem na jednej z łódek udać się na wyspę, a Halef miał tam podążyć za mną po pewnym czasie razem z Nuerami i przybić do brzegu na południowym końcu wyspy. Wszystkich trzech dozorców należało uczynić nieszkodliwymi. Po dokonaniu tego chcieliśmy odwiązać pojmanych i zawieźć w bezpieczne miejsce na wielkiem czółnie.
Gwiazdy świeciły jasno. Zdradzieckie ich światło mogło nas łatwo zgubić. Na szczęście zaczęły niebawem falować lekkie mgły, które, stając się coraz gęstszemi, tworzyły dla nas doskonałą osłonę. Przekonawszy się, że na mnie nie uważano, wsiadłem do łódki i powiosłowałem ku wyspie. Jeden z dozorców zawołał na mnie, lecz uspokoił się, skoro mnie poznał. Byłem przecież już właścicielem niewolników i miałem prawo spędzić noc z nimi. Drugi dozorca i trzeci przystąpili do mnie także. Łatwo przyszło mi ich uciszyć. Trzema szybkiemi uderzeniami kolby powaliłem ich w trawę i zostawiłem ogłuszonych, a gdy przybył Halef, związaliśmy ich i zatkaliśmy im usta, ażeby nie mogli krzyczeć. Potem zdjęliśmy więzy z wymęczonych straszliwie jeńców. Gdy usłyszeli, że przyjechaliśmy, by ich ocalić, ogarnął ich taki zachwyt, że z trudem tylko zdołałem zmusić ich do milczenia.
Potem udaliśmy się w sześciu po wielkie czółno i dzięki mgle sprowadziliśmy je z łatwością, gdyż wioseł mieliśmy podostatkiem. Zabraliśmy wyswobodzonych, odbiliśmy od wyspy i puściliśmy czółno z prądem, aby trochę poniżej Miszrah przybić do brzegu. Tam przedarliśmy się przez las pomimo ciemności, potem ruszyliśmy znów w górę rzeki, okrążyliśmy łukiem Miszrah i zatrzymaliśmy się na południe od niej w zaroślach. Halef poszedł po Nuerów, którzy stali ze swoimi i naszymi końmi. Dopiero kiedy oni przybyli, mogłem wyswobodzenie uważać za udałe. Miały się teraz zacząć radosne okrzyki, podziękowania i tym podobne objawy, lecz ja wezwałem wszystkich surowo