Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/405

Ta strona została przepisana.

— Więc to ten pies! W takim razie musisz ruszać do piekła i to zaraz!
Wymierzył do mnie błyskawicznie ze strzelby, lecz jeszcze prędzej huknął strzał za mną, strzelba wysunęła mu się z ręki, łotr zachwiał się i spadł z siodła na ziemię. Strzałem w serce zabił go Abu-Djom.
Ujrzawszy to, rzucili się Bakkarowie naprzód z przeraźliwym okrzykiem, lecz nie dobiegli daleko, gdyż mój sztuciec zrobił między końmi porządek. Padło Sześć, ośm, dziesięć, potem dwanaście zwierząt i to pomogło. Ci, którym konie zginęły, zaczęli z wyciem uciekać, a jeźdźcy zawrócili i podążyli za nimi. Teraz pozbyliśmy się ich na pewno. To wzmogło żądzę walki u Nuerów i chcieli ruszyć za nimi, udało mi się jednak powstrzymać ich od tego. Zbadałem „ojca miłości“, ale przekonałem się, że już nie żył. Życzyłem mu, żeby nie poszedł tam, gdzie mnie wczoraj wieczorem wysyłał. Zostawiliśmy go na ziemi Bakkarom, którzy pewnie później do niego wrócili.
Wieczorem przybyliśmy do Kwaua, gdzie urzędnicy zajęli się Nuerami. Później dowiedziałem się, jak ci sami Nuerowie dostali się szczęśliwie nad Bahr el Ghazal i po zwycięskiej wyprawie wojennej zmusili Bakkarów do zapłacenia wysokiej ceny krwi za pomordowanych podczas napadu, urządzonego przez nich dla połowu niewolników. Od tego czasu nie przyszło już Bakkarom na myśl wyprawiać się do Nuerów po niewolników...