Było to w połowie grudnia. jechałem z moim wiernym sługą, dzielnym Halefem Omarem, z Bagdadu do Amada el Ghandur, szejka Haddedinów z wielkiego szczepu arabskiego Szammarów. Przed laty byliśmy u Haddedinów i zostawiliśmy po sobie dobre wspomnienie, dlatego spodziewaliśmy się radosnego przyjęcia z ich strony.
Było to właściwie małą próbą odwagi, że we dwójkę ośmieliliśmy się przejechać wzdłuż całej prawie Mezopotamii. Na otwartych równinach między Eufratem a Tygrysem mieszka wiele plemion arabskich, które nie tylko ustawicznie walczą z sobą, lecz toczą także spory z tureckiemi władzami, a każdego obcego podróżnego uważają za swoją zdobycz. Mimoto nie baliśmy się niczego. Mieliśmy pod tym względem właśnie obfite doświadczenie, znaliśmy dobrze kraj i jego mieszkańców i wiedzieliśmy, że w każdym wypadku i niebezpieczeństwie możemy liczyć na siebie. Woleliśmy w każdym razie jechać sami, aniżeli pod tak zwaną osłoną żołnierza tureckiego, którego obecność mogła nam raczej zaszkodzić, niż pomóc, gdyż przekonaliśmy się o tem niejednokrotnie.
Najkrótsza droga prowadziła w górę rzeki. Ponieważ jednak hordy Beduinów, których chcieliśmy uniknąć, snuły się w jej pobliżu, przeto jechaliśmy najpierw z biegiem małej Dijali, a potem wzdłuż Adhemu, aby w okolicy Dżebel Hamrin skręcić na zachód i koło Tekritu przeprawić się przez Tygrys.