Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/410

Ta strona została przepisana.

Co się tyczy zaopatrzenia na taką podróż, to mieliśmy dobre konie i znakomitą broń. Mój amerykański sztuciec Henry’ego utrzymał już w szachu niejednego przeciwnika. Jako żywność wieźliśmy z sobą kilka worków mąki i daktyli, a dla koni soczystą zieleń Dżesireju, który w tej porze nie cierpiał na brak deszczu.
Czegóż nam jeszcze było potrzeba? Pewnego dnia przed południem mieliśmy ujście Adhemu już daleko za sobą i spodziewaliśmy się pod wieczór zobaczyć wzgórza Dżebel Hamrin. Step, tworzący w tropicznym skwarze letnim pustynię, wyglądał jak ogród z traw i kwiatów, których pył barwił na żółto nogi naszych koni. Step nie był w tych stronach zupełną równiną i miał dość wzniesień, choć nieznacznych, a między niemi wiele dolin poważnej szerokości i głębi. Rowy te z pozapadanemi ścianami były pozostałością dawnego systemu wodnego, który Dżesireh zmienił w najżyźniejszy kraj całego państwa perskiego.
Przejechaliśmy także przez kilka kotlinek, które jeszcze za czasów kalifów służyły jako wielkie zbiorniki na wodę. Niektóre z nich były tak głębokie, że jechaliśmy dnem ich, jakby między wysokiemi górami.
Była połowa grudnia, a mimoto było tak ciepło jak u nas w lipcu lub sierpniu. Koniom zaczęło to dolegać, zatrzymaliśmy się więc około południa, ażeby odpoczęły. Sami usiedliśmy na brzegu jednego z takich rowów które ongiś służyły do nawodnienia i wydobyliśmy fajki, napełnione tytoniem, przywiezionym z Bagdadu. Podczas tego wskazał Halef na wschód i powiedział:
— Patrz, sidi! Czy to nie są jeźdźcy, którzy się tam poruszają?
Siedziałem zwrócony twarzą do zachodu, oglądnąłem się więc, spojrzałem we wskazanym kierunku i odrzekłem:
— Tak, są to, jak się zdaje, dwaj jeźdźcy, a prowadzą także jucznego konia. Nie widać wyraźnie, bo za daleko.
— Kto to może być?