Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/411

Ta strona została przepisana.

— Wnet się dowiemy. Dążą w tym samym kierunku, co i my, a że jadą powoli, dościgniemy ich, niebawem. Ponieważ nie są w znaczniejszej liczbie, nie, potrzebujemy ich się obawiać.
Ruszywszy w dwie godziny mniej więcej w dalszą, drogę, natknęliśmy się wkrótce na ślad tych, których widzieliśmy przedtem. Ten ślad właśnie wskazywał, że jechali potem znacznie prędzej. Nie mając powodu ścigania ich, nie śpieszyliśmy się, lecz trzymaliśmy się ich tropu, gdyż dążyli rzeczywiście w tym samym kierunku. Pod wieczór ujrzeliśmy, stosownie do przypuszczenia, Dżebel Hamrin, którego wzgórza ciągnęły się ku północnemu zachodowi, i dostaliśmy się na jedną ze wspomnianych poprzednio dolin, gdzie postanowiliśmy przenocować. Przepływała przez nią rzeczka, była więc woda dla nas i dla koni.
Dolina zakreślała łuk, wskutek czego nie mogliśmy zobaczyć jej końca, rozłożyliśmy się więc u wejścia. Wysokie ściany osłaniały nas przed chłodnym wiatrem nocnym.
Halefowi ani przez myśl nie przeszło złazić po drodze z konia, aby odprawić przepisane przez islam modły, a teraz także nie odmówił ani mogrebu, ani aszii, czyli modlitw podczas zachodu słońca i w godzinę po nim. Był on dawniej bardzo gorliwym mahometaninem, lecz przez pożycie ze mną stał się wewnętrznie chrześcijaninem, chociaż nazywał siebie jeszcze wiernym wyznawcą proroka. Zmieszawszy trochę mąki z wodą, zjedliśmy to i trochę daktyli, potem spętaliśmy koniom przednie nogi, żeby mogły się paść, lecz nie oddalić, i położyliśmy się spać.
Wobec tego, że wcześnie udaliśmy się na spoczynek, obudziliśmy się nazajutrz bardzo rano. Szaro się robiło, kiedy spożywszy po kilka daktyli, osiodłaliśmy konie i puściliśmy się w dalszą drogę. Zbliżaliśmy się właśnie do zakrętu doliny i chcieliśmy go objechać kiedy naraz usłyszeliśmy z drugiej strony donośny głos: