— O Allah! Chcą ich na śmierć zawłóczyć! Widzisz to, sidi? — zapytał Halef.
Widziałem to oczywiście. Konia miano na długim sznurze pędzić w kółko, jak na lonży, a za koniem mieli się obaj biedacy wlec, dopókiby nie zginęli. Nie mogliśmy się dłużej wahać, gdyż kilku szyitów przygotowało już swoje długie włócznie, ażeby ich ostrzami konia pobudzić do biegu.
— Zaczynajcie! — rozkazał dowódca. — Dlaczego się ociągacie?
Na to podnieśliśmy się obaj z Halefem, a ja zawołałem na dół:
— Stójcie, na Allaha, wstrzymajcie się, jeśli sami nie chcecie zginąć!
Wszyscy odwrócili się, a spojrzawszy w górę, oniemieli ze zdziwienia.
— Odwiążcie natychmiast tych ludzi i puśćcie ich wolno, w przeciwnym razie nie oni umrą, lecz wy pójdziecie do dżehenny!
Wszyscy milczeli jeszcze przez chwilę, a potem dowódca zapytał:
— Kto wy jesteście, że ośmielacie się nam przeszkadzać?
— Jesteśmy zbawcami w potrzebie i nikt nam się oprzeć nie zdoła. Sama strzelba moja wystarczy do zabicia was w ciągu minuty. Uważajcie, zaraz wam to pokażę! Z tamtej strony tkwi w ziemi włócznia. W niej wystrzelę sześć dziur, nie nabijając za każdym wystrzałem.
Często robiłem takie próby ze sztućcem i zawsze udawało mi się zastraszyć tem przeciwników. Teraz także spodziewałem się, że oswobodzę tem jeńców i uniknę rozlewu krwi. Wymierzyłem zatem i wypaliłem szybko sześć razy. Po ostatnim wystrzale pobiegli szyici prędko, ażeby włócznię obejrzeć, a ja podczas tego uzupełniłem wystrzelone naboje. Naraz zabrzmiały głośne okrzyki podziwu, a gdy się uciszyło, dowódca powiedział:
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/415
Ta strona została przepisana.