Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/417

Ta strona została przepisana.

szając jeszcze przez chwilę nogami. Potem zwróciłem strzelbę ku dowódcy.
Battil — wstrzymaj się! — krzyknął widząc, co czynię. — Darujemy tym psom wolność!
— Czy zaraz?
— Natychmiast!
— Razem z końmi i ze wszystkiem, coście im zabrali?
— I tego żądasz?
— Tak. Jeśli nie otrzymają napowrót choćby najmniejszej swej rzeczy, nie usłyszycie już odem nie ani słowa, ale za to tem więcej strzałów!
Jil’ an daknak, addak el hemm — przeklęta niech będzie broda twoja i niech cię nieszczęście spotka!
— Nie przeklinaj, lecz śpiesz się, bo strzelę! Ci dwaj niechaj potem czemprędzej ruszają w drogę!
Co też potrafi sprawić taka broń repetierowa u ludzi nieświadomych, a zabobonnych! Szyici rozkrępowali jeńców i oddali im konie. O resztę przedmiotów odbyła się dłuższa sprzeczka, ponieważ już je rozdzielono. Mimoto upłynął zaledwie kwadrans od ostatniej mej groźby, a uwolnieni odzyskali wszystko i mogli odjechać. Zanim ruszyli z miejsca, zawołał jeden z nich ku nam:
Ia sedżid, ia well en niam, Allah żebarik fik; Allah żeselimak. — O panie, o dobroczyńco, niech ci Allah błogosławi, niechaj cię Allah zachowa!
— Jedźcie, zobaczymy się jeszcze! — odpowiedziałem im, poczem oni puścili się w drogę takim cwałem, na jaki stać było ich konie.
Kiedy nam się zdawało, że ocaleni są już dość daleko, wsiedliśmy także na konie i udaliśmy się za nimi. Szyici nie ścigali nas, a gdyby byli okazali do tego ochotę, bylibyśmy łatwo utrzymali ich w bezpiecznem dla nas oddaleniu zapomocą naszych strzelb.
Ocaleni nie zniknęli jeszcze na widnokręgu, a my cwałowaliśmy już za nimi. Spostrzegłszy nas, stanęli,