Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/423

Ta strona została przepisana.

wiał coś w rodzaju handlu okrężnego wśród Beduinów, znał więc nieco okolicę i jej mieszkańców i nieźle był wybrany jako przewodnik. Dla mnie ten prosty i zupełnie naiwny człowiek nie mógł mieć żadnego znaczenia. To też jechał ciągle bardzo skromnie za nami.
Rzeka Tartar toczy w lecie bardzo mało wody, albo też wcale jej nie ma, a wtedy tylko na brzegu znajduje się trochę zieleni, na stepie zaś zamierają rośliny zupełnie, a Beduini trzymają się z trzodami blizko Tygrysu, lub udają się nad płynący po zachodniej stronie Eufrat. Teraz była woda w łożysku Tartaru, chociaż nie tyle, żeby to nam utrudniało przeprawę. Mogliśmy przenosić się z jednego brzegu na drugi w miarę, jak tego wymagało nasze bezpieczeństwo.
Aż dotychczas nie mieliśmy żadnego spotkania, dzisiaj jednak, kiedy słońce ubiegło już ze trzy czwarte swojego łuku, dostrzegliśmy czterech jeźdźców, dążących w południowo zachodnim kierunku ze stepu ku rzece, gdzie musieli zetknąć się z nami. Zauważywszy nas, zatrzymali się na chwilę celem naradzenia się, potem zaś puścili konie cwałem wprost ku nam. My jechaliśmy dalej krokiem, gdyż nie potrzebowaliśmy obawiać się czterech ludzi. Dopiero, gdy się całkiem do nas przybliżyli, stanęli jak nakazywała uprzejmość. Wyglądali zupełnie jak inni Beduini, nic też podejrzanego w ich postaciach nie dostrzegliśmy. Pozdrowili nas uprzejmie, a myśmy się odwzajemnili. Beduini byli młodzi, najstarszy z nich mógł liczyć dwadzieścia pięć lat i ten zapytał nas, do którego szczepu należymy.
— Jesteśmy tutaj obcy — odrzekłem niejasno. — Ojcowie nasi nie mieszkali na pustyni, lecz w miastach.
— A dokąd dążycie?
— Do pobożnego samotnika na skale Wahsija. Widzisz, że podróż nasza jest natury pokojowej.
Musiałem tak odpowiedzieć, nie wiedząc jeszcze, do jakiego szczepu należeli ci ludzie.
— Czy ślubowaliście sobie, że odwiedzicie pustelnika? — pytał dalej.