Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/426

Ta strona została przepisana.

piero po jakimś czasie wydało mi się, że poznaję głoś Halefa.
Wreszcie rozjaśniło się i weszło kilku mężczyzn, jeden z nich trzymał w ręku glinianą lampkę oliwną. Przystąpili do mnie, a jeden, widząc, że mam oczy otwarte, rzekł:
— Dzięki Allahowi, że ten psi syn jeszcze żyje! Nie zabiłem go na szczęście!
Zwróciwszy się zaś do mnie dodał:
— Ty jesteś Kara Ben Nemzi, który podszedł nas wtedy w Dolinie Stopni, a dzisiaj my zwiedliśmy ciebie. Nie należymy do Alabeidów, których oby Allan spalił, lecz do Abu Hammedów, którym wyrządziłeś wówczas tak wielką szkodę. Zwabiono cię do nas, a mózg twój był dość słaby, aby uwierzyć, że jesteśmy Abelaidzi. Zabiliście wtenczas naszego szejka, Zedara Ben Huli, a teraz poleżycie tutaj, dopóki nie powrócą nasi wojownicy i dla zemsty krwi nie odbiorą wam duszy!
Kopnął mnie i oddalił się ze swoimi ludźmi. Przy szczupłem świetle zobaczyłem, że leżę z towarzyszami w namiocie. Oni byli tak samo skrępowani i rozmawiali z sobą, ja zaś słyszałem ich rozmowę, z powodu uderzeń w głowę, jakby z wielkiego oddalenia.
Kiedy znaleźliśmy się znowu sami, zacząłem pytać o nasze położenie. Dowiedziałem się, że Alabeidzi uważając mnie za najniebezpieczniejszego, uderzyli mnie, żeby spowodować utratę przytomności, towarzyszy zaś powalili na ziemię i pokonali. Po związaniu nas odbyli dokoła nas taniec radości, połączony z wrzaskiem i wyciem, a oprócz tego bili nas i kopali rękami i nogami, plując na nas raz po raz, a wkońcu zawlekli nas do tego namiotu, przed który m siedzieli teraz dwaj strażnicy.
— Ja jestem temu winien, sidi — przyznał Halef. — Nie powinienem był powiedzieć tak prędko, kim jesteśmy!
— To prawda; wyrzuty jednak nie przydadzą się na nic. Ja byłem także nieostrożny. Oczywiście ograbiono nas?