Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/430

Ta strona została przepisana.

w nur el hilal, w świetle i pod opieką półksiężyca. Czy ośmielisz się wyjść jeszcze raz, o sidi?
— Tak. Musimy narazić choćby życie dla wolności i to jeszcze tej nocy; jutro byłoby prawdopodobnie za późno.
— Gdy odejdziesz, położę rękę na drugim talizmanie, który noszę na lewej stronie piersi.
Zaczekałem, dopóki nie zmieniono straży, uwolniłem się znowu od więzów i odbyłem w ten sam sposób poprzednią drogę. Wiedziałem już, że to był rzeczywiście namiot szejka, a nadto tym razem miałem więcej szczęścia. Namiot szejka był właściwie tylko selamlikiem {namiotem do przyjęć), rodzina zajmowała drugi, stojący obok. Niestety siedział tam dozorca, pewnie dlatego, że w namiocie znajdowały się nasze rzeczy. Był to ten sam człowiek, który upadł przedtem przeze mnie.
Tu wyjąłem także kołek z ziemi, wlazłem do środka i zacząłem macać do koła w ciemności, ale tak cicho, że strażnik nic nie usłyszał. W pewnem miejscu poczułem pod palcami nasze siodła, a obok broń. Wreszcie doszukałem się sztućca, zabrałem go i wylazłem z namiotu.
Teraz ja przynajmniej byłem ocalony. Strzelba w ręce dawała mi poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Powróciwszy do naszego namiotu, rozwiązałem towarzyszy i kazałem iść za sobą. Ponieważ tylko ja i Halef umieliśmy się skradać, a Parsowie tej zręczności nie mieli, przeto posuwaliśmy się bardzo powoli. Przybywszy do namiotu szejka, wlazłem tam najpierw sam, oni zaś musieli zaczekać. Czołgałem się powoli naprzód aż do wejścia i odchyliłem chustę, tworzącą drzwi. Drzwi pilnował strażnik, którego należało zmusić do milczenia. Siedział tak pod ręką i blizko, jak tylko mogłem sobie tego życzyć. Pochwyciłem go z tyłu lewą ręką za gardło, ścisnąłem mocno i uderzyłem prawą pięścią w skroń dwa czy trzy razy tak, że się rozciągnął na ziemi i stracił przytomność.