Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/444

Ta strona została przepisana.

jego namiot. Szejk przyjął nas siedząco, mruknął coś pod nosem na nasze pozdrowienie i nie prosił nas, żebyśmy usiedli. Ja jednak zająłem miejsce obok niego, a skinąwszy na Halefa i Alama, żeby to samo uczynili, zapytałem:
— Czy masz u siebie człowieka, który nazywa się Wikrama?
— Czego chcecie od niego? — spytał.
— Chcemy zapłacić za niego okup.
— To jego szczęście, bo jutro ostatni dzień! Dajcie ten okup!
— Czy on jest tutaj?
— Tak. Dawajcie!
— My odpowiemy ci tak samo krótko: Dawaj; jego!
— Najpierw pieniądze, potem on!
— Najpierw on, a potem pieniądze. Nie płaci się nigdy, dopóki się nie widziało, co się kupuje.
— Ja nie jestem handlarzem, ani sprzedawcą, lecz; szejkiem Anezejów. Ale kto ty jesteś i jak się nazywasz?
— Nazywają mnie Kara Ben Nemzi...
Zerwał się i przerwał mi:
— Kara Ben Nemzi? Więc to ty jesteś owym chrześcijaninem, który wygrał dla Haddedinów bitwę w Dolinie Stopni?
— Tak.
— Niech cię Allah przeklnie po tysiąc razy! My byliśmy sprzymierzeni z Abu Hammedami, lecz przyszliśmy im z pomocą za późno. Jesteście pojmani i nie umkniecie nam!
Z temi słowy na ustach wyskoczył z namiotu. Z rozumiałem, że sprawa bierze zły obrót, którego nie spodziewałem się wcale, gdyż nic złego szejkowi nie zrobiłem. Tymczasem na dworze zabrzmiał jego głos, zwołujący wojowników. Dzielny Halef zapytał odważnie:
— Sidi, może zastrzelimy dwudziestu lub trzydziestu z nich i odjedziemy?