Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/453

Ta strona została przepisana.



— Chodeh t’ aweczket; aaleik sallam, u rahmet Allah — niechaj cię Bóg zachowa; pokój i miłosierdzie Pana niech będzie z tobą!
Szejk Melef, do którego powiedziałem te słowa pożegnania, podał mi rękę ze swego siwka. Rzadka broda zadrgała mu dokoła wązkich ust, a skóra przy kącikach oczu skurczyła się w drobniutkie zmarszczki, które mi się wcale nie podobały.
— Ac kolame tah; bu kalmeta ta siuh taksir nakem; atina ta, ansciallah kheira — jestem twoim sługą i nie szczędzę niczego, aby ci tylko służyć; oby dał Bóg, żeby odwiedziny twoje były szczęśliwe! — odpowiedział.
Uścisnął mnie za rękę bardzo przyjaźnie, a spojrzeniem w bok dał znak swemu orszakowi, że może się także ze mną pożegnać.
— Chodeh scogoletah rast init — niech ci Bóg dopomaga w twoich zamiarach! Chodeh ecz tah raczibit — Oby Bóg był z ciebie zadowolony! Chodeh da uleta ta macen beket — niech pokój będzie z tobą, drogi przyjacielu!
Te i tym podobne okrzyki zabrzmiały dokoła mnie, a dwadzieścia rąk starało się uścisnąć dłoń moją. Mówili zepsutym dyalektem Kurmangdżi, a tak samo wątpliwym, jak ten dyalekt, wydał mi się ich charakter podczas mego czterodniowego pobytu u nich. Cieszyłem się, że uchodziłem cało i starałem się skrócić o ile możności pożegnanie. Podałem rękę wkoło, mój służący Arab uczynił to samo, poczem odjechaliśmy w towarzystwie jeźdźca, który najlepszą drogą miał nas przez Wielki Cab zaprowadzić do Kurdów z nad górnego Zibaru.