Człowiek ten był szczególnie odziany. Do czerwonego kuliku[1] przyczepione były skórzane paski, zwisające jak nogi olbrzymiego pająka na twarz i szyję.
Spodnie miał szerokie, czarne w żółte pasy, a dwa płaty skóry, przywiązane do nagich stóp, tworzyły obuwie. Górną część ciała pokrywało zielono i biało kratkowane ubranie, na pół kamizelka, na pół bluza, a z otworów tego odzienia wystawała para nagich rąk kosmatych, jak gdyby u goryla. Miał on jednak szczerą twarz i uczciwe oczy, któremi badał mnie dokładnie od czasu do czasu.
— Sidi — zapytał mój służący po upływie pół godziny jazdy w milczeniu — co znaczy po kurdyjsku: hultaj?
— Herambaz.
— Dziękuję. To każdy z tych Kurdów jest herambaz.
— Mów ciszej!
— Dlaczego, sidi? Czy, aby mnie ten Kurd nie słyszał? Gdyby nawet umiał mówić po arabsku, nie zrozumiałby mojego narzecza, gdyż mówię naumyślnie językiem mogreb; tu go nie znają, a wszyscy Kurdowie to zbóje. Bóg jest wszechwiedzący i wie, że ze strony szejka Szirwanich nie można się niczego dobrego spodziewać. Czy widziałeś jego krzywy nos i śpiczaste oczy? Dusza jego jest duszą lisa.
— Wiem o tem, Halefie. Nie mamy już z nim nic do czynienia.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, żeśmy się od niego zabrali! Czy zauważyłeś jednak, że przed naszem wyruszeniem wyjechali ze wsi dwaj jeźdźcy?
— Nie. Czy ta okoliczność napełnia cię trwogą?
— Trwogą? Czy wiesz, kto ja jestem? Jam jest hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Służyłem ci wiernie i walecznie przez całe lata, byłem z tobą na Saharze, w Masr[2],