ałkiem nad widnokręgiem, poczem wsiadł znowu na konia. Jego zachowanie się zaskoczyło mnie, dlatego zwróciłem się doń z pytaniem:
— Jesteś Dżezidą[1]?
— Tak nazywają nas, panie — odrzekł, a po chwili dodał: — Teraz zapewne nie zechcesz mi ufać?
— Dlaczego tak pytasz?
— Czy nie słyszałeś nigdy, jak źle o nas ludzie mówią?
— Słyszałem nieraz, lecz mimoto ufam tobie. Znalazłem między Dżezidam i więcej dobrych ludzi, aniżeli wśród dzieci mahometan, a wielu ich szejków i kawałów stało się moimi przyjaciółmi.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Chodieh[2], ty znasz najstarszych i kaznodziejów Dżezidów?
— Tak. Byłem na wielkiej uroczystości w Baadri i w gościnie u szejka Adi.
— Wybacz, panie! Na wielkie święto nie dopuszczą mahometanina.
— Nie jestem mahometanin, lecz chrześcijanin, ale mój służący hadżi Halef Omar jest merd el islam, a mimoto go dopuszczono.
Widząc niedowierzającą minę Dżezidy, wyjąłem melek ta-us[3], którego miałem pod ubraniem, zawieszonego na szyi. Zaledwie spostrzegł tę małą figurkę, zawołał z oznakami najwyższego zdumienia:
— Melek ta-us, który otrzymują tylko najbardziej zaufani Mir Szejk Chana! Panie, jeśli rzeczywiście jesteś chrześcijanin, to nazywasz się Kara Ben Nemzi.
— Tak nazywano mnie w tym kraju.
— Ty więc jesteś owym cudzoziemcem, który walczył z naszymi przeciwko żołnierzom muttesaryfa z Mossul.
— Tak. Na pożegnanie dał mi Mir Szejk Chan