Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/459

Ta strona została przepisana.

Skierowali konie ku wodzie, a ja zawróciłem kłusem do najbliższego wzniesienia, z którego zjechaliśmy przed chwilą, i rzeczywiście zobaczyłem Melefa ze wszystkimi Szirwanami. Skręcali właśnie w parów powyżej mego stanowiska i zatoczyli łuk, aby się nam nie pokazać. Chcąc uczynić to samo, nie mogłem tracić czasu. Pojechałem cwałem ku rzece, a gdy koń wszedł do wody, podniosłem broń do góry, aby ją uchronić od zamoknięcia.
— Chodieh — zawołał do mnie Dżezida — czy idą za nami?
— Tak.
— To będziemy zgubieni!
— O ile?
— Spójrz tam na górę!
Wskazał na pasm o wzgórz, otaczające dolinę rzeczną po tej stronie Cabu. Stamtąd spuszczał się ku nam oddział, złożony z trzydziestu może jeźdźców.
— Czy to Zibarowie?
— Tak, panie.
— Sądzę, że owi dwaj Szirwani nie mogli jeszcze dojechać do obozu najbliższego szejka Zibarów.
— Widocznie przypadkiem spotkali ten emdżerg[1]. Już nas dostrzegli. Co rozkażesz, panie?
— Czy znasz drogę przez góry Tura Gara do warowni Ara, albo do źródeł rzeki Akra?
— Znam. Czy chcesz się tam udać?
— Czekają tam na mnie przyjaciele. Musimy stąd zwrócić się na prawo i może zdołamy umknąć.
— Nie ujdziemy im, panie, ponieważ dolina z tam tej strony zamknięta skałami, sięgającemi aż do wody. Żaden koń nie wedrze się na nie.
— To jedźmy naprzeciw nich!
— A potem?

— Zobaczymy. Ty zachowasz się w każdym razie spokojnie. Jesteś wprawdzie naszym przewodnikiem, lecz nie ich wrogiem. Tobie nic się nie stanie.

  1. Oddział wojowników.