— Panie, odkąd wiem, że posiadasz melek ta-us, nie jestem już ich hemszer[1]. Jeśli potrzeba, będę walczył razem z tobą.
— Tego ci zabraniam! Jesteś, jak widzę, odważnym człowiekiem, ale twój nóż na nic nam się nie przyda.
— To daj mi jaką swoją broń!
— Nie wiesz, jak się obchodzić z tą bronią.
— Czyń, co ci się podoba. Przysięgam ci na święte miejsce w Adi, że nie odstąpię od ciebie!
Zacny Dżezida był pomimo wyrzeczonych poprzednio przezemnie słów i mimo swego noża sprzymierzeńcem nie do pogardzenia. Odważny był, a muskularne jego ramiona jak u goryla wskazywały, że posiadał siłę niedźwiedzią. Przed nami szło trzydziestu Kurdów, a za nami z dwudziestu, położenie więc nasze nie było wcale przyjemne. Tylko broń nasza dawała nam przewagę nad ich bronią, nadto nie było jeszcze rzeczą dowiedzioną, że będą względem nas wrogo usposobieni. Bywałem nieraz w daleko gorszych położeniach i wyrębywałem się zawsze szczęśliwie.
Wyjechaliśmy więc na wzgórze, wprost przeciw Kurdom. Oni, ujrzawszy nas, zatrzymali się i utworzyli półkole, w którego środku znajdował się dowódca. Zwyczajem kurdyjskim miał na głowie olbrzymi turban, prawie na cztery stopy średnicy, ciasne tureckie ubranie, przewiązane skórzanym pasem, ozdobionym srebrnemi blaszkami, a na tem antarit[2] w czerwono czarne pasy. Za pasem tkwił nóż i stary pistolet, a w ręku długa perska flinta, która nie wzbudzała we mnie ani trochę respektu. Jego towarzysze, ubrani przeważnie, tak samo siedzieli na chudych i zdrożonych koniach trzymając w rękach strzelby z lontami lub długie włócznie bambusowe. Wogóle robili na mnie raczej wrażenie gromady żebraków, aniżeli wojowników.
Rzuciwszy okiem poza siebie, przekonałem się, że Szirwani dotarli już także do przeciwległego brzegu rzeki.