— Czy posłańcy twojego szejka są między Zibarami? — zapytałem czciciela dyabła.
— Nie, panie. Musieli zostać w tyle, ażeby się nie zdradzić.
Zbliżywszy się do półkola na dwanaście długości konia, zatrzymaliśmy się przed Zibarami.
— Sabah ’l ker, dzień dobry! — pozdrowiłem dowódcę.
Chodeh t’ aweczket, niech cię Bóg uchowa! — odrzekł dwuznacznie. — Kto jesteś?
— Kto ja jestem? Słyszałeś to już od dwu ludzi, których ci posłał szejk Melef. Ale kto ty jesteś?
Zakłopotał się widocznie cokolwiek, lecz zapanował rychło nad sobą i odparł:
— Kto tu ma prawo mówić: „tu ki-e, kto jesteś“ ty, czy ja?
— Tylko ja, ponieważ ty mnie znasz, a ja ciebie nie!
Powiedziałem te słowa pewnym głosem, bawiąc się sztućcem równocześnie. Szirwani przekonali się, że to bardzo niebezpieczna strzelba, niewątpliwie też po słowie szejka zwrócili głównie uwagę Zibarów na naszą broń i ostrzegli ich. Moja odpowiedź wywarła istotnie wrażenie, gdyż dowódca odrzekł:
— Jestem malko-e gund[1] obozu, położonego tam za górami, a nazywają mnie Szeri Szir[2].
— Masz piękne, wspaniałe nazwisko, gdyż bohater jest gościnny, a lew silny i bez fałszu. Szejk Melef zapewne ci doniósł, że życzę sobie wstąpić do ciebie jako gość. Zapłacę ci za wszystko, czego mi potrzeba, a jutro ruszę dalej w pokoju.
— Mylisz się. Szejk Melef kazał mi powiedzieć, że jesteś giaurem, który zanieczyszcza mieszkanie prawdziwego wiernego. Zobaczysz nasz obóz, lecz tylko jak o jeniec.
— To pozwól mi pomówić najpierw z szejkiem! W tej chwili właśnie Szirwani wjechali byli w wodę,