Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/463

Ta strona została przepisana.

— Chodieh, jesteś wielkim bohaterem: pojedziesz z nami!
— Nie. Jeńcem Zibarów nie będę.
— Nie puścimy was!
— Czy sądzisz, że my się boimy keleszan[1]? Konie nasze przeniosą nas ponad waszemi głowami. Przypatrz się mojemu ogierowi, a pewnie uwierzysz!
Zauważyłem jego pełne podziwu spojrzenia, których nie mógł oderwać od konia. Ci Kurdowie znani są z zamiłowania do cudzych koni.
— Czy sam wychowałeś tego karego? — zapytał wódz.
— Nie. Otrzymałem go w darze.
— Panie, takiego konia nikt nie darowuje!
— Możesz wierzyć mym słowom, lub nie.
— Od kogo masz go?
— Od Mohameda Emina, szejka Haddedinów, z plemienia Szammar.
Na te słowa poderwał się na siodle.
— Czy ten ogier zwie się Ri?
— Tak.
— W takim razie ty jesteś cudzoziemcem, który brał udział w bitwie pustynnej w dolinie Deradż i dostał za to najlepszego konia z tamtej strony rzeki?
— Istotnie.
— A ten człowiek, to twój chismikar[2], którego miałeś z sobą?
— To on.
— Pozwól mi wobec tego pomówić z moimi ludźmi.
— Zgadzam się!
Kurdowie zaczęli równie cichą jak gorliwą naradę.

Nie rozumiałem ani zgłoski, patrzyłem tylko bystro na ich miny. Dowódca zmienił widocznie swoje nieprzychylne dla nas usposobienie, namawiał ich do czegoś z zapałem i widocznie wkońcu przekonał ich, bo zwrócił się do mie ze słowami:

  1. Rozbójnicy.
  2. Służący.