zidą, a na końcu Kurdowie, tworząc bezładną gromadę.
Przez cały czas jazdy miałem oczywiście rękę na rewolwerze, Halef zaś trzymał konia przez cały czas skośnie, ażeby mieć baczne oko na jadących za nim Kurdów.
Drogi utorowanej, rozumie się, nie było. Jechaliśmy przez skalne rumowiska ku zachodniemu pasmowi górskiemu. Stanąwszy na górze, zatrzymałem konia mimowoli, aby się nasycić roztaczającym się przedemną widokiem. Na wschodzie i południowym wschodzie wznosiły się góry Sidaka i Sar Hazan, pomiędzy któremi leży Rowandiz, a na południu Gara Surg. Na północy sterczały wyże Baz i Tkoma, na zachodzie zaś Tura Gara i Dżebel Hair. Tam leżała też Akra, dokąd miałem się udać. Czy też przedemną widział jaki Europejczyk te góry? Nie przypuszczałem tego, lecz niebawem miałem się przekonać o czemś przeciwnem.
Przejechawszy po małem płaskowzgórzu, zwróciliśmy się potem wstecz ku dolinie. Dotychczas napotykaliśmy tylko nizkie krzaki, lecz wkrótce poczęły się one zbijać w wysokie grupy drzew. Były tu dzikie heczir, eruk, jadżaz, guiz, czina i tu[1], a dokoła nich wiły się grona tri i kundu[2] lub rosły dari cejtun, i dari benk[3], tłocząc się pod niemi i obok nich. Nareszcie ukazała się także droga, tak szeroka, że dwa konie mogły iść obok siebie. Wiodła ona potem przez bujne błonia i bagniste równiny, aż wkońcu zaczęła się wznosić nad szumiącym szerokim strumieniem.
Dotychczas zachowywaliśmy zupełne milczenie, zajęci każdy swojemi myślami, ja zwróciłem całą uwagę na niebezpieczeństwo, grożące nam na każdym kroku, albowiem trzema strzałami, lub trzema celnym rzutami włóczni mogli nas zabić jadący za nami Kurdowie.