Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/467

Ta strona została przepisana.

— Jesteś nezanum, szejkiem swojej wsi. Czy masz władzę ochronić obcego przed tymi ludźmi?
— Mam — odparł z dumą, lecz dźwięk jego głosu wydał mi się niepewnym.
Równocześnie ścisnął konia nogami, żeby popędził prędzej naprzód. Wyglądało to, jak gdyby Kurd chciał uniknąć podobnych pytań.
Na jazdę od Cabu tutaj spotrzebowaliśmy dwie godziny czasu. W dziesięć minut potem zobaczyłem zasiek z grubych pni, ciągnący się na przełaj przez drogę z prawej strony na lewo do lasu. Gdyśmy dojechali do wsi, otworzyły się na donośny okrzyk dowódcy wązkie otwory, przez które wjechaliśmy po jednemu. Tu roztoczył się przed nami widok polany, ciągnącej się prawie aż na szczyt góry. Na niej stały bezładnie chaty wiejskie, które można było raczej nazwać domkami zrębowymi. Największa wyglądała jak mała forteca, zbudowana z pni.
Zbliżając się do tej chaty, doznałem osobliwego uczucia. Zdawało mi się, że stan mój nie różnił się od położenia myszy w łapce i najchętniej byłbym zaraz zawrócił. We wsi mieszkało około trzystu dusz, a wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci zbiegli się teraz, by się przypatrzyć niezwykłemu połowowi, który się udał ich ludziom.
— Oto mój hani[1] — rzekł nezanum, zsiadając z konia. — Wejdźcie ze mną do środka!
— Powiedz mi najpierw, że jestem twoim miwanem[2]!
— Czyż nie nazwałem cię już przyjacielem?
— Czy dla Kurdów Zibar gość i przyjaciel jest to samo?
Zmarszczył brwi.
— Jestem twoim przyjacielem, niech ci to wystarczy! Wchodźcie!

Zrozumiałem, że znalazłem się w łapce; ale cóż

  1. Dom.
  2. Gość.