Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/471

Ta strona została przepisana.

się nie przyda. Moja nie chybia nigdy; zanim poruszyłbyś palcem, poszedłbyś do swoich ojców. Kto to ten młody wojownik?
— Mój syn.
— A ta kobieta?
— Jego żona.
— Bacz więc na to, żebyś ich także nie doprowadził do zguby! Nie jestem kur ’o[1], z którym można żartować.
— Panie, ja nic nie mogę uczynić, zanim nie zapytam moich ludzi. Nawet szejk nie może nic przedsięwziąć bez zezwolenia wojowników.
— W takim razie powiedziałeś nieprawdę na dolinie. Posłuchaj, co postanowiłem: Ten dom należy teraz do mnie; pozwalam tu wchodzić tylko tobie, twemu synowi i jego żonie. Wejście jest prosto przedemną. Zastrzelę każdego, kto spróbuje wejść tutaj. Ty i synowa możecie swobodnie wchodzić i wychodzić, lecz syn zostanie w tej izbie, a jeśli do czasu, kiedy słońce stanie najwyżej, nie przyniesiesz mi wiadomości, że jestem twoim gościem, zastrzelę go natychmiast. Patrz, mam już strzelbę w ręku...
Chciał mi przerwać, lecz ja podniosłem się szybko i nakazałem mu milczenie.
— Cicho! Idź teraz, albo, na Boga wszechmogącego, jeśli powiesz jeszcze słowo, położę was obu trupem!

Postąpiłem sobie rzeczywiście zuchwale i to z całą świadom ością, gdyż nigdy nie należałem do tych, którzy mniemają, że podróżnik powinien pokornie i z poddaniem się przekradać między ludami. Trzeba umieć bystro rozróżnić, co gdzie doprowadzić może do celu: odwaga, czy podstęp, czy nóż, czy też sakiewka. Tym razem nie przeliczyłem się, bo naczelnik wsi patrzył przez chwilę na wylot zwróconej do niego lufy, zakłopotał się wyraźnie, a wreszcie zawołał:

  1. Chłopiec.