stwo, gdy jutro wieś waszą opuszczę. Popatrzno na ten pierwszy liść na dębowej gałęzi! Strzelę sześć razy, a w liściu będzie szereg dziur z sześciu kul.
Dobywszy rewolweru, wystrzeliłem, a po szóstym wystrzale zerwali się wszyscy z miejsc. Odcięto liść i zaczęto podawać go sobie z ręki do ręki. Zdumienie ich nie da się opisać. Nie mogli pojąć zarówno pewności strzału, jak tego, że strzelałem bez nabijania. Powaga moja rosła równie szybko, jak ich trwoga; wreszcie po długich objawach zdumienia zajęli napowrót swoje miejsca. Hamza Mertal przyniósł mi fajkę, a ojciec jego poprosił, bym co opowiedział stosownie do przyrzeczenia, danego mu rano. Rozmowa zakończyła się dopiero w czasie mogrebu[1], w którym ja także wziąłem udział. Bóg nie policzy tego za grzech chrześcijaninowi, że pomodli się do Niego między mahometanami.
Po zaproszeniu najwybitniejszych wojowników na wieczerzę, wróciliśmy we trzech do domu. Towarzysze moi byli zajęci karmieniem koni, a Szefaka czekała na nas z kahweh[2]. Kiedyśmy pili i palili, ustawiła z dwu tyk prostopadłych i poprzecznej coś w rodzaju parawanu, za którym zniknęła z dzieckiem. W kilka chwil potem usłyszałem cichy szept, a następnie jasny głosik dziewczynki.
Co to było? Czy słyszałem to naprawdę, czy też wyobraźnia tylko nadawała fałszywego znaczenia temu dziecięcemu jąkaniu? Nie było to po kurdyjsku, ani po persku, ani po arabsku, ani po turecku. Czy ja sam nie paplałem ongiś tych dźwięków na ręku kochanej babki, gdy mię układała do snu? Nadsłuchując dalej, doznałem dziwnego wrażenia: zdawało mi się, że mi zabraknie oddechu i że tętno mi stanie.
— Co dziecko robi? — spytałem cicho.
— Modli się — odrzekł Hamza Mertal — bo idzie spać.
— A co odmawia?