Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/481

Ta strona została przepisana.



I.
Fatima Marryah.

— Jesteś szalony, effendi, dziesięćkrotnie szalony, tysiąckrotnie szalony, postradałeś ostatnią odrobinę rozumu, skoro się upierasz przy swojem postanowieniu. Czy chcesz żonę moją zrobić wdową, a dzieci sierotami? Czy twoje kobiety i dzieci mają także utonąć w falach łez i w nurtach strapienia? Jeśli chcesz koniecznie jechać dalej wzdłuż tej rzeki nieszczęścia, to niebawem znajdziemy nasz grób w żołądkach sępów, szakali i hyen!
— Ja nie mam żon, ani dzieci — odpowiedziałem mówcy. — Nikogobym swoją Śmiercią nie zasmucił.
— Adllahi, wallahi, tallahi! Jeśli ciebie nikt nie będzie opłakiwał, to jeszcze nie powód, żeby zmuszać innych do płaczu za moją straconą duszą. Wiesz, że jestem człowiekiem odważnym, ale iść do tych Kurdów, to znaczy rzucić się wprost w paszczę śmierci!
— To zostań, tchórzu! — zawołał z gniewem mój mały, kochany hadżi Halef Omar. — Jesteś synem trwogi, a wnukiem zwątpienia. Nazywasz się odważnym, ale serce ci drży ze strachu, gdy chcemy choć na krok zboczyć z szerokiej drogi. Dodano cię nam do obrony, a ty kłapiesz zębami z przerażenia, ilekroć obcą strzelbę zobaczysz. Wstydź się! Chodź, sidi; jedźmy dalej, a tego dziadka bojaźni zostawmy tutaj samego!
Byliśmy z Halefem w Kerkuk w gościnie u mutessaryfa, który przyjął nas bardzo uprzejmie, a przy odjeździe narzucił nam gwałtem kawasa. Wprawdzie nie miałem najmniejszej ochoty wdawać się z tego