Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/485

Ta strona została przepisana.

mego. Ja znam tych zbójów Kosnafów, którzy nawet pomiędzy sobą żyją w wiecznej zemście krwawej. Dzielą się na dwa oddziały: Mir Mahmalli i Mir Yussuf; pierwsi wypasają swe trzody po lewej, a drudzy po prawej stronie rzeki. Między oboma szczepami panuje ustawiczna waśń i nienawiść; ilekroć jednak nadarzy się sposobność ograbienia obcego, tylekroć łączą się z sobą. Wracajcie, wracajcie, bo wobec nich na nic się nie zda cała moja władza!
— Nie mów o swojej władzy! — odpowiedział Halef. — Władza twego muttessaryfa nie rozciąga się na dzikich Kurdów, którzy nawet padyszacha się nie boją. Nie wyobrażam sobie, jakąbyś ty władzę mógł nad nimi okazać. Ciebie nawet w Kerkuk nikt nie słucha. Wola twoja równa się woli komara, którego mój oddech unosi daleko odemnie.
Ja cierpiałem kawasa jako bezużyteczny ciężar i milczałem, kiedy Halef z nim się sprzeczał. Teraz także nie wtrącałem się do ich kłótni, wiedząc, że kawas mógł być przecież tylko tem, czem był, to jest sobą.
Wczesnym rankiem opuściliśmy Rewandis, a teraz minęło już południe. Trzymając się biegu rzeki, nie jechaliśmy drogą utartą, ponieważ takiej tam nie było. Konie szły po żwirze, pozostawionym na brzegach przez powódź wiosenną. Do pasa żwiru przytykał zaraz gęsty las dębowy, który wznosił się w górę po obu stronach rzeki. Jazda była wobec tego dla zwierząt uciążliwa, a dopiero później, gdy się dolina rzeki rozszerzyła i pokryła trawą, szły konie wygodniej. Czasem musieliśmy się przeciskać przez zarośla, które ciągnąc się od lasu aż do rzeki, zagradzały nam drogę.
Ja jechałem z Halefem na przedzie, a kawas nieco opodal za nami z miną wielce zaniepokojoną. Ponieważ nie dostrzegłem na trawie śladów ludzi ani bydła, uważałem na razie spotkanie się z Kurdami za wykluczone, omyliłem się jednak, gdyż nie uwzględniłem tej okoliczności, że oba te plemiona oddzielnie żyły po