Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/486

Ta strona została przepisana.

obu stronach rzeki w ciągłej nieprzyjaźni. Zapomniałem zaś o tem dlatego, że wrogie sobie oddziały zwykle rozgraniczają się od siebie większą odległością, aniżeli szerokość małej rzeczki. Później rzeczywiście przekonałem się, że Mir Mahmalli i Mir Yussufi nie spędzali trzód swoich na dolinę rzeki. Stali obozem w lesie, a zwierzęta trzymali na polanach, gdzie im łatwiej było ich pilnować.
Przejeżdżaliśmy właśnie znowu przez gęste zarośla, kiedy z oddali usłyszałem wołanie o pomoc. Był to głos kobiecy. Przypuszczając, że ktoś jest w niebezpieczeństwie, popędziłem przez krzaki, a Halef tuż za mną. Natomiast kawas, który to zobaczył i słyszał krzyki o pomoc, zatrzymał się i zawołał trwożnie:
— Zatrzymajcie się, stójcie! Effendi, proszę cię najusilniej, zostań tutaj i ukryj się w krzakach! Niechaj sobie krzyczy, kto chce! Kto się naraża na niebezpieczeństwo, tego pożre-ono całego!
Nie zważając oczywiście na tę przestrogę, pojechałem dalej. Okrzyki świadczyły coraz wyraźniej o wielkim przestrachu i zbliżały się do nas. Wydostawszy się na skraj zarośli, ujrzałem przed sobą brzeg rzeki po tej stronie jako długą murawę, otoczoną z prawej strony wodą, z lewej zalesionem wzgórzem, a z przodu takiemi zaroślami, jak leżące za nami. Murawa miała może z ośmset kroków długości, a po niej uciekała z całych sił jakaś kobieta, wołając ciągle o pomoc, jak gdyby ścigała ją jakaś wroga istota. A jednak, jak daleko okiem było sięgnąć, nie widziałem nikogo.
Kobieta, wybiegłszy z przeciwległych zarośli, oddaliła się już była od nich może o stopięćdziesiąt kroków. Z początku biegła prosto przed siebie, teraz jednak skierowała się ku rzece, aby się nią oddzielić od grożącego jej niebezpieczeństwa. Gdy zaś zobaczyła mnie i Halefa, wróciła do pierwotnego kierunku i pędziła ku nam, krzycząc nieustannie. Kawas ośmielił