Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/488

Ta strona została przepisana.

w rodzaju koszuli, a głowę okrywała stara zasłona, która teraz zsunęła się jej z twarzy.
— Czy sama psy rozdrażniłaś, czy też poszczuta je na ciebie? — spytałem.
— Poszczuto, poszczuto! — odpowiedziała, wciąż jeszcze nie mogąc tchu złapać. — Miały mnie rozszarpać.
— Czyje były?
— Szira Seleki, wodza Mir Mahmallich, tych zbójów i morderców, którzy nie oszczędzają nawet życia biednej kobiety.
— Czem rozgniewałaś tego człowieka?
— Rozgniewałam? On zabija bez gniewu, bo mordowanie sprawia mu przyjemność. Zgubiła mi się jedyna koza, moje kochanie, której mlekiem żyjemy, bo jesteśmy bardzo biedni. Szukając jej, przybyłam nad rzekę i zobaczyłam ją na drugim brzegu. Poszłam za nią przez wodę i miałam ją właśnie zabrać i przyprowadzić z powrotem, kiedy nadjechał Szir Selek, ten nieubłagany, największy morderca, z gromadą wojowników Mahmalli. Błagałam go o litość, gdyż mamy z jego szczepem spór krwawy, on jednak wyśmiał moją prośbę i zakłuł moją kochaną kozę. Potem naradzili się, co ze mną zrobić. Te potwory nie chciały wprawdzie broni swojej zanieczyszczać krwią kobiety, ale mimoto miałam zginąć. Postanowili poszczuć mnie psami, żeby mię rozszarpały. Pozwolili mi pobiec do najbliższych zarośli przed wypuszczeniem psów. Popędziłam do krzaków, potem przez nie dalej i wołałam w śmiertelnem przerażeniu do Boga o pomoc. On usłyszał moje wołanie i ocalił mnie przez ciebie, panie. Chwała Jego imieniu na wieki!
— W takim razie Mir Mahmalli jadą za tobą?
— Przyjadą pewnie, żeby moje rozszarpane zwłoki...
Naraz przestała mówić; na skutek mego pytania spojrzała mimowoli za siebie. Zobaczyła oddział jeźdźców, którzy, wypadłszy z położonych przed nami zarośli, zatrzymali się na nasz widok.