Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/49

Ta strona została przepisana.

Usadowiłem się w szczelinie dość wygodnie. Z rusznicą w ręku i sztućcem na kolanach czekałem, nadsłuchując, czy nie odezwie się jaki szmer na milczącym stepie. Wreszcie północ minęła. Jeśli zwierzę dzisiaj przyjść miało, to musiało się ukazać niebawem.
Wtem powstał jakiś ruch wśród owiec. Zbliżywszy do siebie głowy, zaczęły wśród oznak strachu cisnąć się do skały. Wytężałem wzrok, by zobaczyć przyczynę tego, ale nie zauważyłem nic. Wtem usłyszałem nad sobą nadzwyczaj słaby szmer, jak gdyby coś pełzało. To zwierzę stało na skale, gotując się do skoku. Potarło jeszcze pazurami o kamienie, a potem skoczyło w dół. Zabrzmiał krótki, przedśmiertny bek, w samym środku zagrody stanęła pantera, wyprostowana, a pod jej przednią prawą łapą leżała zabita owca. Była to rzeczywiście samica, niezwykle wielki i potężny okaz, który rozmiarami przechodził niemal jaguara.
Podniósłszy łeb, wydał drapieżca okrzyk zwycięstwa, owo straszliwe, gardłowo-brzmiące: a...uuh... a...oorrrr, kończące się zazwyczaj mruczeniem. Dźwięk ten jeszcze nie przebrzmiał, kiedy huknęła oja strzelba. Szeroko otwarte zielonawe oczy zwierzęcia były mi celem. Po strzale ucichnął ryk, pantera skoczyła nagle ku rozpadlinie i padła tuż u moich stóp. Jak się później przekonałem, kula wbiła się jej w oko.
Ale wystrzał miał jeszcze dalszy skutek. Zdaleka krzyknęło chrapliwie, dziko, inne zwierzę, a w kilka sekund dał się już słyszeć wyraźnie przeciągły ryk. To zbliżał się samiec, zawołany hukiem mej strzelby na pomoc.
Dla ostrożności wziąłem już był do rąk sztuciec, aby na ten cel zachować sobie kulę w rusznicy. Teraz czemprędzej pochwyciłem ją znowu i złożyłem się. W długich skokach nadbiegło wysmukłe i gibkie ciało zwierzęce i zatrzymało się za zagrodą naprzeciw mnie. Pomimo niepewnego światła gwiazd musiała mnie pantera zobaczyć, gdyż z gniewnem parskaniem przysiadła do ziemi, gotując się do skoku. Ujrzałem parę świecących