strzelby odwieczne miały kamienne zamki lub lonty. Ubrania tych „wojowników“ mieniły się wszelakiemi barwami, Kurd bowiem lubi się pstro ubierać. Jeden z nich, zazdrości godny właściciel pistoletu, miał na głowie turban przynajmniej trzech stóp średnicy. Był to dowódca. On wyjechał naprzód o kilka kroków i huknął na nas:
— Niech was Allah potępi! Czy postradaliście rozum, że ośmielacie się na naszem terytoryum do nas strzelać? Kto wy jesteście, psy?
— Jesteśmy obcy — odpowiedziałem, nie zważając na ostatnie jego słowo.
— To się samo przez się rozumie, bo nie bylibyście odważyli się otwierać sobie wrót pewnej zguby. Dusze wasze należą już do piekła. Gińcie od naszych kul!
Chciał już wymierzyć, lecz ja natychmiast zwróciłem nań lufę sztućca i zawołałem:
— Nadół strzelba, bo ci śmierć w mózg wpakuję!
— Samochwalco! — roześmiał się. — Strzelby wasze już wystrzelone!
— Moja strzela nieustannie. Uważaj!
Wystrzeliłem trzy razy do jego konia, wskutek czego legło zwierzę bez życia. Kurd spadł i zgubił strzelbę.
— Allah, Allah! — ryknął wściekle, wstając z ziemi. — Skąd masz tę strzelbę? Czy dyabeł zrobił ją dla ciebie? Jak się nazywasz?
Podanie prawdziwego mego nazwiska nie było tu wskazane, dlatego wymieniłem to, które swego czasu otrzymałem od mego arabskiego towarzysza podróży.
— Jestem chrześcijanin, pochodzę z dalekiego kraju, a nazywają mnie Kara Ben Nemzi.
— Pies chrześcijański? Niech cię Allah przeklnie! Giń z mojej ręki!
Porwał strzelbę, ażeby do mnie wycelować, lecz w tej chwili pochwycił go jeden z włóczników za rękę i zawołał z dosłyszaną trwogą:
— Wstrzymaj się, bo zabijesz nas wszystkich! Strzelba tego chrześcijanina wyrzuca sto i tysiąc kul
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/490
Ta strona została przepisana.