Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/495

Ta strona została przepisana.



II.
Yussuf Ali.

Kiedy Mir Mahmalli zniknęli nam z oczu, uśmiechnął się Halef, zadowolony z siebie i rzekł:
— Niema więc tych dwunastu bohaterów, którzy umknęli przed dwoma ludźmi! Czy nie powinni się tego wstydzić, sidi, zarówno oni, jak ich dzieci i wnuki? My natomiast nie ustąpiliśmy ani na cal. Zwyciężyliśmy jednak tylko dlatego, że oni bali się twojej strzelby. Ten człowiek, który cię znał, musiał być z nami u Kurdów Zibar. Byłoby z nami źle, gdyby nie był zwrócił uwagi wodza na twój sztuciec.
— Nie byłoby tak bardzo źle. Byłoby to tylko kosztowało trochę krwi ludzkiej, chociaż może nie naszej. Dopóki otwarcie stali wobec nas, można było nie obawiać się niczego. Teraz jednak, jak zapowiedział wódz, popełzną za nami jak węże, a to dla nas o wiele niebezpieczniejsze.
— Sądzę raczej, że zaczają się na nas, gdy teraz dalej pojedziemy, przypuszczam bowiem, że obierzemy drogę przez ich terytoryum.
— Czy sądzisz rzeczywiście, że mogę tędy jechać dalej? Myślałem, że mnie znasz lepiej. Po tej stronie mieszkają Mir Mahmalli, a po tamtej Mir Yussufi, do których należy prawdopodobnie Fatima Marryah. Wyświadczyliśmy jej wielką przysługę, można więc być pewnym, że jej współplemieńcy przyjmą nas uprzejmie, a w razie potrzeby obronią przed Mir Mahmallami. Przeprawimy się teraz przez wodę.
To mówiąc, oglądnąłem się za kawasem. Wobec