Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/499

Ta strona została przepisana.

— Wejdźcie i zaczekajcie tutaj! Zawiadomię o waszem przybyciu malk-hoe-gunda[1].
Zniknął za drugą bramą kolczastą, którą z zewnątrz odsunął, my zaś, zostawiwszy konie na wolnem polu, weszliśmy do czworoboku o nieregularnych liniach, w którym mogło się wygodnie pomieścić ze dwadzieścia osób. Ściany jego wyłożone były taką samą plecionką kolczastą, której przeznaczenie mieliśmy poznać dopiero później. Zamiast stołków leżało na ziemi kilka kamieni, na których też usiedliśmy. Zresztą nie zauważyłem tam nic, oprócz grotu, który Kurd prawdopodobnie strugał.
Zwyczajem moim miałem wielką ochotę dla ostrożności zbadać to miejsce, ale właśnie ta ostrożność powstrzymała mnie od tego. Mógł nas kto podpatrzeć, a ja nie chciałem ich rozgniewać na nas jakim dowodem nieufności. Jedno tylko uczyniłem, ażeby być przygotowanym na wszelki wypadek. Oto uzupełniłem wystrzelone kule w sztućcu nowymi nabojami.
Ledwie skończyłem tę czynność, otworzyły się tylne wrota i wszedł olbrzym z drugim Kurdem, którego nazwał malk-hoe-gund. Był to mężczyzna średniego wzrostu, wyglądający zuchwale i przebiegle zarazem. Miał na głowie olbrzymi turban i ciało, okryte strojem tureckim w czerwono-żółty deseń. Za pasem miał nóż i pistolet, którą to broń posiadają u Kurdów przeważnie tylko wodzowie. Rzucił na nas badawcze i, jak mi się zdawało, wymuszenie uprzejme spojrzenie, poczem zapytał:
— Czy ci dwaj ludzie są sunnitami?
— Tak.
— My wyznajemy świętą szię i obchodzimy uroczyście dzień śmierci męczennika Husseina. Ale ty jesteś chrześcijanin i nosisz hamail!

Hamail jestto koran, pisany w Mekce, gdzie pielgrzymi, którzy tam byli, dość zamożni na to, żeby go

  1. Naczelnika wsi.