Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/501

Ta strona została przepisana.

— Pokaż mi ją, a potem odpowiem!
— Odpowiedz, a potem ja pokażę!
— Ty mi niedowierzasz? — huknął na mnie z gniewem i klasnął w ręce. — Przekonaj się, jaki to skutek za sobą pociąga!
Klaśnięcie było umówionym znakiem, a głośne słowa miały przygłuszyć to, co się teraz działo. Mimoto usłyszałem za sobą szmer, jakoby odsuwano kolczastą ścianę. Gdy się czemprędzej odwróciłem, ściany już nie zauważyłem na dawnem miejscu, natomiast stało tam dziesięciu, czy dwunastu uzbrojonych Kurdów. Kilku z nich było już przy nas. Chciałem odskoczyć i wymierzyć ze sztućca, ale już było za późno, gdyż Kurd, który nas wpuścił, w chwili, gdy się od niego odwróciłem, pochwycił drzewce włóczni i uderzył mnie w głowę tak mocno, że upadłem na ziemię.
Nie widziałem już, ani nie słyszałem, co się dalej działo, gdyż zemdlałem pod wpływem strasznego uderzenia. Gdy odzyskałem przytomność, przekonałem się, że nie znajdowałem się już tam, gdzie mię powalono, lecz na otwartem polu ze związanemi rękami i nogami, rozebrany do koszuli i spodni. Obok mnie leżeli Halef i kawas, tak samo skrępowani i rozebrani. Wszystko, cośmy mieli, zabrano nam.
Był jeszcze dzień, mogłem więc wyraźnie widzieć moje otoczenie. Był to czworoboczny wyrąb w lesie. Ścięte drzewa ułożono razem z koronami na bokach wyrębu w ten sposób obok siebie i na sobie, że powstało z tego nieprzybyte prawie ogrodzenie z wejściem tak wązkiem, że tylko jeden jeździec mógł się przez nie przedostać. Później dowiedziałem się, że było drugie wejście, a mianowicie owa skalna brama, którą nas wpuszczono. Była ona w ten sposób wyłożona plecionką kolczastą, że wyglądała jak izba, otwarta od strony lasu. To też mnie zwiodło, gdyż otworów było aż trzy. Jednym weszliśmy my, drugim malk-hoe-gund, a trzecim ci, którzy na nas napadli.
Na wyrębie stały chaty Kurdów, zbudowane z pni