Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/504

Ta strona została przepisana.

Dąb stał w odległości siedmdziesięciu kroków. Siedzący obok nas Kurdowie zerwali się i pobiegli tam, a za nimi kobiety i dzieci. Tylko szejk został przy nas. Śmiać mi się chciało z radości. Z tej odległości wyglądały galasówki jak ziarnka pieprzu i zdawało się, że trafić w nie niepodobna. Wystrzeliłem cztery razy, a okrzyki doniosły o wyniku. Nie zważając na to, odłożyłem błyskawicznie strzelbę, pochwyciłem szejka, przyciągnąłem do siebie, ująłem go za gardło lewą ręką, prawą wyrwałem mu nóż z za pasa, przeciąłem rzemień na moich nogach, a potem na rękach Halefa i zawołałem do wiernego sługi:
— Masz tu nóż i porozcinaj więzy sobie i kawasowi, a potem odwiąż konie od drzew!
Halef wziął nóż, ja zaś, mając wolne obie ręce, podniosłem się z postawy siedzącej, poderwałem szejka, puściłem go, podniosłem sztuciec, wymierzyłem do niego i krzyknąłem:
— Ręce przy sobie i ani się rusz, bo dostaniesz sto kul z tej strzelby dyabelskiej!
Posłuchał, trzęsąc się niemal. Wszystko to stało się w przeciągu niespełna minuty. Kurdowie, widząc to zdala, nadbiegli z krzykiem, lecz ostrzegłem ich:
— Zatrzymajcie się, stójcie, bo natychmiast zastrzelę wam szejka! Kto z was podniesie na nas broń, ten będzie miał ołów w głowie!
Posłuchali także i stanęli ze strachu przed moim sztućcem. Tymczasem Halef i kawas przyprowadzili już nasze konie.
— Czy widzisz teraz, że byłbyś przysiągł fałszywie? — spytałem szejka. — Nie jesteśmy ludźmi, z którymi można robić, co się komu podoba. Każesz przynieść wszystko, co nam zabrałeś i...
— Chodeh ih Chodeh! — przerwał mi kobiecy głos za mną. — Boże, o Boże, co się tu dzieje?
Oglądnąłem się i ujrzałem Fatimę Marryah, która weszła była właśnie przez skalną bramę.
— Pojmano nas i ograbiono, ażeby nas potem