Gdy my mężczyźni oddawaliśmy się z zapałem czynności, zwanej na Zachodzie prozaicznie „kurzeniem,“ a przez Turków określanej jako tiutiun iczmek, „picie tytoniu“, Fatima Marryah, z grubą zasłoną na twarzy, zajęta była przyrządzaniem wieczerzy. Musiała upiec placek, ugotować ryż i jagnię usmażyć na rożnie. Ponieważ łatwo nabieram wstrętu do potraw, jeśli nie są przyrządzone, jak należy, przeto przypatrywałem się dokładnie jej robocie. Hamdulillah! Fatima była o wiele czystszą, niż się tego spodziewałem po Kurdyjce! Mogłem więc jeść z apetytem. Gdy ona w milczeniu pracowała, ja rozprawiałem z jej mężem o różnych rzeczach, które jego i mnie zajmowały i zapytałem go w ciągu rozmowy, czy Allah odmówił mu zupełnie szczęścia ojcowskiego. Na to spochmurniała nagle jego twarz, tryskająca dotychczas zadowoleniem, spojrzał w zadumie przed siebie i odpowiedział:
— Nie, panie, Allah nie odmówił mi tego szczęścia, które powinienbym raczej nazwać nieszczęściem.
— Nieszczęściem? W takim razie wybacz, że o tem wspomniałem! Jeśli ci umarło ukochane dziecię, to wiedz, że jest u Allaha. Zamilczmy już o tem!
— O i owszem, mówmy! Ty wiesz i znasz wszystko. Może potrafisz udzielić mi jakiej rady, któraby ulżyła mojemu sercu. Mam syna, który nie umarł, ale już może nie żyje.
— Może? A więc nie wiesz napewno? Czy poszedł w obce kraje i nie powrócił?