Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/512

Ta strona została przepisana.

Powtarzałam to potem często mężowi. Zauważyłam, że zachował to w swojem sercu, gdyż sam wspominał często o Izie i Marryah. W jego duszy powstała rozterka, ale Mahomet w niej jeszcze silniejszy od Zbawiciela świata. Ja jednak modlę się pocichu do Boga, żeby pokonał Mahometa i dopomógł ojcu mojego syna do zdobycia jasności, którą ja uważam za wieczną prawdę. O Boże, Boże, kogóżto on tu prowadzi!
Spojrzałem w stronę, na którą Kurdyjka wskazała. Ona stanęła sztywna, nie wiem, czy ze strachu, czy też z radości. Ku domowi szedł jej mąż, a u jego boku ktoś jeszcze, kogo nie mogłem dobrze rozpoznać, gdyż ognie zbyt migotały. Za nimi szli Kurdowie i Kurdyjki. Wtem Marryah zawołała głośno:
— Mój syn, mój syn! To on, to on!
Podbiegła ku niemu, objęła go rękom a za szyję i przycisnęła do piersi. Teraz i ja poznałem tego młodzieńca. Widziałem go swego czasu u czcigodnego, pobożnego patryarchy z El Kosz, lecz wówczas nie przypuszczałem, że odegra taką rolę w jednej z moich przygód późniejszych. Widzowie cofnęli się nieco, gdyż syn i matka ucałowali się publicznie, co u Mahometan jest grzechem nie do przebaczenia. Yussuf Ali rozerwał ich też gniewnie czemprędzej i zawołał:
— Co robicie? Co wam się stało? Czy już tak dalece zapomnieliście o przykazaniach naszej wiary, że dajecie tu ludziom takie przedstawienie? Chodź tu i powitaj najpierw tego obcego pana, który dzisiaj ocalił życie twojej matki! Potem mam z tobą poważnie pomówić.
Posunął ku mnie syna, który mię poznał. Wyciągając do mnie rękę, rzekł:
— Co za niespodzianka i radość, że cię tu widzę, effendi! Ojcze, ten effendi był gościem mego patrika, który go tak poważał, że możesz być dumnym z tego, iż wolno ci siedzieć z nim przy jednym ognisku. Cóż to było z matką? Czy groziło jej jakie niebezpieczeństwo?
— Tak, miały ją rozedrzeć psy Mir Mahmallich.