Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/516

Ta strona została przepisana.

dla mnie przedziale, a troskliwy Halef robił mi nieustannie zimne okłady.
Na tem upłynęło sporo czasu. Nagle doleciał mnie z oddali hałas, podobny do szyderczego śmiechu, dobywającego się z głębi. Przed domem ozwały się donośne głosy. Sprzeczano się widocznie, lecz ja na to nie zważałem. Wtem wszedł szejk i rzekł do mnie:
— Panie, Yussuf Ali chce z tobą mówić. Odprawiłem go, ale on się upiera. Żona jego każe cię także usilnie prosić, ażebyś spełnił jego życzenie.
— Zaraz wyjdę.
Nie spodziewał się widocznie tej gotowości z mej strony, wyszedł jednak naprzód, nie rzekłszy ani słowa, a ja za nim z Halefem. Na dworze stał Yussuf Ali sam, tylko ze swoją żoną. Reszta Kurdów i Kurdyjek trzymała się zdala od nich, a ja wiedziałem dla czego.
— Panie, dopomóż nam; syn nasz pojmany! — zawołała do nas Fatima Marryah, padając przedemną na kolana i składając błagalnie ręce.
— Pojmany? — zapytałem, podnosząc ją z klęczek. — Przez kogo?
— Przez Mir Mahmallich.
— Skąd wiesz o tem?
— Krzyczeli do nas o tem z tamtej strony.
— Aha! Słyszałem to wycie.
— Słyszałeś? Krzyczeli ciągle: Hussein Iza pojmany, Hussein Iza pojmany!
— Jakżeż się dostał w ich ręce? Czy oddalił się z tego miejsca?
— Musiał. Kiedy ojciec jego uderzył ciebie, wyprowadził go za bramę i zakazał mu wracać kiedykolwiek. Syn odszedł cicho. Mir Mahmalli byli gdzieś w pobliżu, bo zaraz usłyszałam przeciągły okrzyk przerażenia.
— Skradali się z mego powodu dokoła waszego obozu. Ja także krzyk ten słyszałem, ale nie domymyślałem się, coby miał znaczyć.