Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/52

Ta strona została przepisana.

— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to dopiero był strzał! Jeden kot dostał w same oko, a drugi także nie gorzej. Nie widziałem jeszcze nigdy takiego bydlęcia i nie wierzyłem, żeby pantera mogła być aż takim potworem. Strzelba byłaby mi chyba zadrżała w ręku, gdybym był tu czekał na nie z panem!
W tryumfalnym pochodzie zaniesiono zwierzęta do seraju, gdzie ja pozdejmowałem z nich skóry, poczem udaliśmy się na spoczynek.
Nazajutrz przed wyruszeniem powstała sprzeczka między Korndorferem a Hassanem el Kebihr. Pierwszy włożył skórę samicy pod moje, a samca pod swoje siodło, na co Kubbaszi nie chciał się zgodzić.
— Ty jesteś Frankiem, który jeszcze nigdy nie przestąpił progu moszii[1] — mówił Arab — a chcesz wiernego oszukać? Czy widziałeś kiedy niewiernego, któryby jeździł na skórze pantery?
— Czy ty ją zabiłeś, Dżezzar-beju, dusicielu ludzi? — śmiał się były chasseur d’Afrique.
— Zabił go sidi, ponieważ Hassan el Kebihr, przed którym drżą wszystkie zwierzęta, był przy nim. Skóra musi pójść pod moje siodło, bo czem ty jesteś wobec Hassana en Nurab? Czy ja nie służyłem przy słynnej wszechnicy meczetu El Azhar w Kahirze, które wy nazywacie Kairo? Widziałem białych mężów, którzy tam wchodzą i wychodzą, a ty kogo widziałeś i w jakiej byłeś szkole?
— Widziałem naszego sidi, u którego w głowie więcej mądrości, niż w całej waszej moszii El Azhar w Kahirze, a byłem w szkole w mej ojczyźnie, gdzie wasi uczeni siedzieliby w ostatniej ławie — bronił się Bawar, uśmiechając się ciągle.

— Dobrze! A czy znasz moje imię? Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal el Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. A ty jak? Imię moje jest długie, jako rzeka, tocząca się przez

  1. Meczetu.