Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/521

Ta strona została przepisana.



IV.
Es salib.

Szczerze mówiąc, nie zbyt dobrze się czułem. Gdybym przynajmniej był zdrów i nienaruszony, tymczasem nos mnie bolał, a oko piekło jak ogień. A jak bardzo potrzebowałem teraz, w ciemnej nocy i nieznanej okolicy, dobrego wzroku! Do tego należy dodać, że Mir Mahmalli nie posiadaliby się z zachwytu, gdyby im się udało nas pojmać. Puszczaliśmy się już nie na śmiałe, lecz wprost zuchwałe przedsięwzięcie. Ale czasu do namysłu nie było. Jeśliśmy chcieli rzeczywiście młodego Kurda ocalić, musieliśmy działać czemprędzej.
Jeszcze za dnia widziałem na zalesionej górze polanę, a potem wieczorem płonące na niej ogniska, znałem więc przynajmniej kierunek drogi. To niestety było wszystko i za mało zarazem. Pominąwszy już niebezpieczeństwo śmierci, trzeba było iść gęstym lasem kurdyjskim, po stromym, skalistym brzegu i to z jak największym pośpiechem i w zupełnej ciszy! Na razie nie byliśmy jeszcze tak daleko. Zanim można było zacząć się wspinać po drugiej stronie, musieliśmy wpierw zejść po tej, a następnie przez rzekę.
Schodząc, nie zadawaliśmy sobie wiele trudu z unikaniem hałasu, gdyż to byłoby nas zatrzymywało niepotrzebnie. Zdawszy się na zmysł dotyku, ja szedłem przodem, a Halef za mną. Ilekroć poczułem jaką przeszkodę, dawałem mu o niej znać. Potrącałem o drzewa, zesuwałem się pomiędzy krzaki i zawisałem na konarach i gałęziach. W ten sposób złaziliśmy coraz