dalej i dalej, aż dotarliśmy do brzegu trawiastego. Teraz przyszło nam wejść w rzekę, a nie mieliśmy czasu szukać płytkiego miejsca. Woda dochodziła nam do bioder, ale za to była wązka, prędko więc dostaliśmy się na drugą stronę. Okład na oku wysechł mi, a zwilżanie go wedle wszelkich prawideł byłoby potrwało za długo. Schyliwszy się tedy, zanurzyłem całą głowę i zamoczyłem w ten sposób razem z okładem. Potem ruszyliśmy szybko na przeciwległy skraj lasu, a następnie w górę pod drzewami.
Teraz musieliśmy zachowywać większą ostrożność, lecz o Halefa się nie bałem, gdyż podczas dawniejszych wędrówek naszych nauczył się nieźle podchodzić. Trzymał się tuż za mną, a mimoto prosił mnie, żebym stąpał cokolwiek silniej, ponieważ nie słyszał moich kroków i nie wiedział, gdzie jestem. To biegnąc, to znowu idąc pomału, wspinaliśmy się, to na nogach, to znowu na rękach i nogach, odpowiednio do zmian terenu. Było rzeczą wielce wątpliwą, czy w tej ciemności zdołamy zachować kierunek. Nosy nasze musiały być także przewodnikami i śledzić zapach dymu z ognisk. Z moim było niestety nie dobrze. Z powodu uderzenia pięścią puchł z każdą minutą bardziej i żadną miarą nie chciał sobie przypomnieć, że przeznaczeniem jego jest odróżniać woń sera od woni kwiatu rezedy. Musiałem wobec tego zdać się na nos Halefa, który mi też doniósł wkońcu, że poczuł dym i że ta woń wzmaga się z każdym krokiem.
Szliśmy jednak jeszcze z kwadrans, zanim dostaliśmy się do celu naszej wyprawy. Znaleźliśmy się przed ogrodzeniem z drzewa, poza którem leżała polana. Jak było przejść przez to?
— Czy musimy wejść do środka, sidi? — zapytał Halef.
— Najpierw wydrapiemy się na to drzewo — odrzekłem. — Gdy zobaczymy, jak tam rzeczy stoją, dowiemy się także, co dalej począć.
Staliśmy pod jaworem, nie grubym wprawdzie,
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/522
Ta strona została przepisana.