Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/525

Ta strona została przepisana.

obcego effendi, który pozabijał nam psy, konie i jednego wojownika. Zresztą jest to przeklęty szyita i syn Mir Yussufich, których krew pić musimy, a kobietę, która przyprawiła nas dziś o takie straty, nazywa swoją matką. On musi umrzeć, a ponieważ czci tak wysoko salib Iza, niech więc skosztuje jego słodyczy i skona na krzyżu. Kto ma co przeciwko temu, niechaj się zgłosi!
Zgłosili się, ale nie żeby się sprzeciwiać. Uradowali się wszyscy i przyklasnęli nieludzkiemu wnioskowi.
— Na krzyż z nim! Stawiajcie krzyż! Ukrzyżujcie go! — wołało kilkaset głosów.
— Nie stawiać! — przekrzyczał ich szejk. — Przywiązać mocny drąg na poprzek pnia i krzyż będzie gotowy.
Nastąpił nowy wybuch radości, a równocześnie zapytał mnie Halef:
— Czy to nie dyabelstwo, sidi? Weź czemprędzej sztuciec. Musimy natychmiast wtargnąć do środka! — odparłem — to przyprawiłoby nas o zgubę. Za dużo ich na nas dwu. Nie zdołalibyśmy jego ocalić, a sami zginęlibyśmy z nim razem.
— Cóż więc poczniemy?
— Ja pośpieszę do Mir Yussufich, którzy nam bezwarunkowo muszą dopomóc. Ty się tu zatrzymasz, aby w danym razie donieść nam, co się stanie tym czasem.
— Mam więc zostać tu w tym otworze?
— Nie — odrzekłem, niedowierzając hadżemu, który przy swej dobroci serca i zuchwalstwie mógł wskoczyć do środka bezemnie. — Wleziesz na jawor, na którym siedzieliśmy poprzednio, i tam będziesz czekał, dopóki ja nie wrócę.
Cofnęliśmy się do wspomnianego drzewa, a Halef wspiął się na nie. Podałem mu mój sztuciec, żeby mi łatwiej było biegnąć i odszedłem.
Jakim cudem dostałem się w pięć minut do rzeki, to dziś jeszcze jest dla mnie zagadką. Włożyłem