Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/528

Ta strona została przepisana.

strzałów unikać, gdyż byłyby zdradziły przedwcześnie naszą obecność.
Wszystkie te rozważania latały mi po głowie podczas szybkiego wchodzenia na górę. Szczekanie ustało, a to uspokoiło mnie cokolwiek. Wreszcie przybyłem do ogrodzenia, lecz nie trafiłem od razu do jaworu i musiałem go szukać.
— Halefie, jesteś tam jeszcze? — zapytałem, stanąwszy pod drzewem.
— Tak. Mów ciszej i wchodź na drzewo prędzej, bo psy nadbiegną!
W kilka sekund siedziałem obok Halefa.
— Już po wszystkiem, sidi! — rzekł. — Popatrz w tamtą stronę!
Zdjął mnie strach, jakiego jeszcze nigdy nie doznałem. Hussein Iza wisiał na krzyżu, a jego rodzice przymocowani byli do pnia pistacyi.
— Może on już nie żyje? — zapytał Halef.
— Wisi już od kwadransu. Zaraz potem zażądali rodzice wpuszczenia.
— Głupi! Jak jego przymocowano?
— Rzemieniami.
— Czy go przekłuli?
— Nie.
— To nie umrze przed upływem dnia. Mnie odmówiono pomocy, ale my dwaj wydobędziemy jego i rodziców, mój kochany Halefie. Jak jest z psami? Ile ich i gdzie siedzą?
— Trzy. Wypuszczono je zaraz po przybyciu rodziców. Z początku zaczęły szczekać, ale potem umilkły, pędząc po jednemu dokoła ogrodzenia. Nie znalazły mnie; mają złe nosy.
— Nosy mają dobre, ale dopiero wtedy, gdy się je na ślad skieruje. Słuchaj!
Nagle przebiegł jeden pies. Ucieszyłem się tem, że były wytresowane w ten sposób, żeby nie trzymały się razem.
— Posłuchaj teraz mojego planu! — mówiłem