Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/529

Ta strona została przepisana.

dalej. — Przedewszystkiem musimy usunąć psy. Zleziemy, ale strzelać nie będziemy. Ty staniesz za mną. Ja pochwycę każdego, skoro nadbiegnie, a ty pchniesz go nożem w serce.
— Nie, effendi, nie! One wyrwą ci krtań z gardła zębami!
— Nie obawiaj się o mnie! Sobaki nic mi nie zrobią. O, żebym tak mógł patrzeć obojgiem oczu! Gdy psy będą zabite, przystąpimy do dzieła z pomocą ognia. Podpalimy wyschłe ogrodzenie i to po tamtej stronie, ażeby odwrócić ich uwagę od Husseina.
— Oni go zabiją, zanim tutaj pospieszą!
— Sztućcem nie dopuszczę do tego.
— Stojąc po tej stronie?
— Ja będę z tamtej strony w dziurze, którą wycięliśmy. Aby się wszystko dobrze ułożyło, nastąpiło odpowiednio po sobie i żeby ogień zaczął się palić w stosownym czasie, ja będę musiał przejść ze sztućcem na tam tą stronę, a ty zostaniesz tutaj. Przygotujesz sobie suchego drzewa, podpalisz je, s koro tylko u słyszysz trzykrotne szczekanie szakala, postarasz się, żeby się dalej paliło i nie zagasło i wrócisz czemprędzej do mnie.
— Założę kilka ognisk.
— Masz tu zapałki, a teraz chodź!
Zleźliśmy na dół. Ja zdjąłem bluzę, zwinąłem ją w długi wałek i obwiązałem mocno dokoła szyi, a Halef wydobył nóż. Wkrótce potem doszło nas z lewej strony sapanie.
— Baczność, jeden nadchodzi! — upomniałem hadżego, który, drżąc o mnie, stanął za mną gotów do walki.
Ogniska, płonące w obozie, rzucały aż do nas lekkie światło. Dzięki temu można było rozpoznać nadzwyczajnej wielkości charta z gatunku kurdyjskich tazi. Sapanie jego przybliżało się szybko, pies nadbiegł cwałem, spostrzegł mnie i nie wydawszy głosu z siebie, rzucił mi się potężnym skokiem do gardła. Równo-