Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/540

Ta strona została przepisana.

spoczynku, mimoto z radością usłuchał wezwania padyszacha. Niedługo też jeszcze urzędował, a już widać było owoce jego działalności. Kij zaczął swoje panowanie, setki ludzi dostawało bastonadę, a kto krew przelał, tego wieszano bez wielkiego zachodu. Dzięki temu wróciły nieokiełzane duchy pod buławą bolu do posłuszeństwa, chociaż na razie tylko powierzchownie; nienawiść religijna została nadal taką samą, jak była. Obawiano się baszy i nienawidzono go, a przez cały czas mego pobytu nie widziałem ani jednego człowieka, któryby mu był przychylny.
Względem mnie okazywał basza wprost niezwykłą uprzejmość. Dopytywał się często osobiście, jak mi się powodzi, a służbie nakazał spełniać wszelkie moje życzenia. Mogłem go odwiedzać w biurze, kiedy mi się podobało, oraz przypatrywać się i przysłuchiwać wszystkiemu, co się tam działo. Wieczorem siadywaliśmy razem, paląc fajki i rozmawiając o wszystkiem, co nas zajmowało. Wtedy nie był nigdy taki wstrzemięźliwy, jak to bywają zwykle prawowierni muzułmanie wobec chrześcijan i darzył mnie zaufaniem, z którego mogłem być dumnym. Brak mi miejsca, by opowiedzieć, w jaki sposób zdobyłem gościnę u tego człowieka i jego przyjaźń, musiałem jednak o tem wspomnieć, gdyż przychylność jego, okazana mi przed odjazdem, wyglądałaby trochę niewyraźnie.
Oddałem niewielkie moje mienie służącemu i poleciłem mu, żeby mi osiodłał konia i przywiązał potem wszystko do siodła. Następnie udałem się do baszy, aby mu podziękować i pożegnać się z nim. W przedpokoju stali dwaj wysocy Arnauci, uzbrojeni od stóp do głów, którzy pozdrowili mnie po wojskowemu i wskazali na biuro. Obie izby nie były oddzielone od siebie ścianą, lecz cienką muślinową kotarą tak, że w jednej można było słyszeć, co się mówiło w drugiej. Ta okoliczność nie wydała mi się teraz tak obojętną, jak dawniej.
Wali stał w oknie bez szyb i patrzał przez drew-