Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/541

Ta strona została przepisana.

niane okratowanie na dziedziniec, gdzie właśnie dał się słyszeć tętent mego konia. Nie kazał mi czekać ani chwili, przerwał moje podziękowanie energicznym ruchem ręki i zapewnił mnie, że byłoby mu bardzo przyjemnie, gdybym dłużej chciał zostać. Po kilku jeszcze dalszych wyrazach uprzejmości, przystąpił znowu do okna, wskazał na dziedziniec i powiedział:
— Widzę twojego konia, effendi. Zatrzymałbym go chętnie na pamiątkę. Czy mi go sprzedasz?
Chociaż nie byłem zamożny, byłbym mu go chętnie ofiarował w darze, gdyby nie wziął tego kroku za zbyt śmiały.
— Życzysz go sobie? — zapytałem. — Oznacz sam cenę! Ja sobie kupię innego.
— To zbyteczne. Dam ci tenbih[1], za którym razem z towarzyszami, gdzie tylko przyjedziecie, dostaniecie osiodłane konie, mieszkanie, jadło i wszystko, czego wam będzie potrzeba. Ten rozkaz nie odnosi się tylko do mego wilajetu, lecz także do Adanah i Haleb. Potem będziesz już u pasących trzody plemion arabskich, gdzie za nizką cenę otrzymasz lepszego konia, aniżeli tutaj.
— Powiadasz z towarzyszami? Jadę sam.
— Nie. Ci dwaj Arnauci, których widziałeś w przedpokoju, mają rozkaz odprowadzić cię aż do granic mojej prowincyi i troszczyć się o ciebie pod każdym względem. Ich konie już osiodłane, a obok stoi już także koń dla ciebie. W Jachszah-Chan, w Balczyku lub w Denek Maden możecie sobie wziąć świeże, jeśli się wam spodoba. Dziękuję za prawo oznaczenia ceny. Przewidziałem to i włożyłem ją do tej sakiewki. Schowaj ją sobie!
Podał mi małą jedwabną sakiewkę, a potem dokument, o którym mówił. Kiedy dziękując chowałem to do kieszeni, rzekł basza:

— A teraz prosiłbym cię o pewną przysługę, której

  1. Rozkaz na piśmie.