Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/546

Ta strona została przepisana.

by do niej sięgnąć, kiedy ja, nie rzekłszy także ani słowa, odebrałem im miskę, a odszedłszy na bok, usiadłem, wziąłem ją między nogi, wydobyłem łyżkę i zacząłem jeść najspokojniej.
— Effendi, jedzenie także do nas należy! — zawołał czausz gniewnie.
— Zaczekajcie! — odparłem krótko, jedząc dalej.
— Jesteśmy prawowierni muzułmanie. Nam nie wolno spożywać tego, co zostawi chrześcijanin!
— A ja jestem prawowierny chrześcijanin, który wyświadczyłby wam cześć, pozwalając wam jeść z sobą, gdybyście byli oficerami. Basza Said Kaled oddał mi was pod rozkazy, a nie mnie wam. Zapamiętajcie to sobie!
Zamilkli i odeszli do domu, aby sobie kazać podać co innego do jedzenia, ale zachowywali się odtąd w obec mnie jeszcze bardziej odpychająco, niż przedtem. W Jachsza-Chan nie widziałem ich od chwili, kiedy zsiedliśmy z koni aż do rana nazajutz, kiedy dosiadłem konia, by ruszyć w dalszą drogę. Do obrony nie potrzebowałem ich, gdyż sam się bronić umiałem, a że właściwie zawadzali mi raczej, aniżeli przydawali się na coś, wolałbym był nie brać ich wcale. Zwłaszcza w drugim dniu zauważyłem, że gdzie tylko zatrzymaliśmy się, mówili o mnie skwapliwie jako o chrześcijaninie. To mogło sprowadzić dla mnie w czasie pielgrzymek nieprzyjemne skutki.
W Jachsza-Chan dostaliśmy świeże konie, a nazajutrz potrzebowałem znowu świeżych, zwłaszcza że dzisiejsza jazda była bardzo forsowna, gdyż dopiero pod wieczór przybyliśmy przez Balczyk do Paszakoi. Znajdował się tam chan, przed którym zsiedliśmy z koni. Ponieważ moim obrońcom ani przez myśl nie przeszło troszczyć się o mnie, przeto zawołałem sam oberżystę i przedstawiłem mu moje życzenia.
Ujrzawszy dokument walego, poskrobał się z zakłopotaniem w głowę za uszami i powiedział:
— Jeść dostaniecie, ale czy konie także, o tem